wtorek, 27 listopada 2018

Zobaczyć i wrócić -Mitja Marato Barcelona

Takie widoki to w Barcelonie codzienność

Barcelona, statystycznemu facetowi kojarzy się z legendarnym klubem piłkarskim i stadionem Camp Nou. Statystycznej kobiecie może ze świątynią Sagrada Familia i... FC Barcelona. Zatem trochę wbrew statystyce, informacje o Barcelonie zacząłem od poszukiwania terminów rozgrywanych tam biegów. Wpisując "półmaraton" jako pierwsza z reguły wyskakuje Mitja Marato Barcelona i to ona właśnie przykuła moją uwagę. Bliższe informacje wskazywały, że to naprawdę spory bieg, gromadzący na starcie kilkanaście tysięcy uczestników i sporo światowej elity. Dodatkowym plusem był jej termin, pokrywający się z naszymi feriami zimowymi. Czyli tak jakby dwie pieczenie..., hmm, ta wizja wydawała się naprawdę kusząca. Jeszcze tylko procedura zapisu, po wcześniejszych doświadczeniach z Gran Canarią już całkiem prosta i można było prawie jechać. A że "prawie" zwykle robi dużą różnicę, to mój entuzjazm był wystawiony na próbę już podczas organizowania samej podróży. Na pierwszy rzut poszła kwestia samolotu. Wizzair?- jest,  super. No nie, ale z Katowic lata tylko w niedziele. Odpada. Ryan?- też nie pasuje. Grr, robi się nieciekawie. W końcu jest lot Vuelingiem z Warszawy w poniedziałek. Dla nas to prawie anonimowa linia, ale w Hiszpanii ma status jak Lufthansa w Niemczech. Kolejna kwestia to hotel. Byleby był w miarę blisko do startu. Jest Ibis Bogatell. I znowu problem bo ponoć nie może być 2+2 w pokoju. Na szczęście kontakt poprzez infolinię Accora rozwiązuje tą kwestię i pozostaje czekać już tylko na termin wyjazdu.
Sagrada Familia 

Ten zbliża się bardzo szybko. Lot jest nad wyraz spokojny. Dodatkowo tuż przed lądowaniem mamy znakomita panoramę całej Barcelony. Pierwsze co rzuca się w oczu po wyjściu z samolotu to  ogrom teminala 2 na lotnisku El Prat. Żeby dotrzeć po bagaże, trzeba pokonać ponad kilometr. Na szczęście tablice informacyjne prowadzą podróżnych bardzo precyzyjnie do celu. Nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził od razu danych o wielkości tego lotniska. Te potwierdzają wcześniejsce spostrzeżenia bowiem Barcelona okazuje się mieć siódmy pod względem wielkości port lotniczy w Europie, obsługujący w ciągu roku pond 44 mln ludzi. Jak by nie było, taka Polska i jeszcze trochę przewija się przez to małe miasto. Nieźle. Wychodzimy z terminala, szybko lokalizujemy taksówki i... no właśnie. Jak powiedzieć do diaska nazwę tej ulicy. LLULL. Łamię sobie język,  na szczęście starszy taksówkarz wykazuje sporą dawkę zrozumienia i ruszamy. Sama podróż do centrum miasta trwa kilkadziesiąt minut, a popołudniowe korki jej z pewnością nie ułatwiają. Jest to też okazja do wstępnego zapoznania się z miastem. Nie brakuje kontrastów, ale i często też mijamy piękne budowle. Jak fajnie, jest poniedziałek, więc do niedzieli będzie z pewnością co oglądać - myślę i uśmiecham się szeroko.
Jak pomyślał tak zrobił. Kolejne dni mijają na długich wycieczkach. Jest przyjemnie ciepło. Jak na luty bajka, ok 17-20 stopni. W czasie jednej z pierwszych wypraw zahaczamy, a jakże, o kościół Sagrada Familia. Fenomenalna budowla, której tworzenie wciąż trwa. Jest też Casa Mila, czyli dom z fantazyjnymi balkonami. Idąc dalej trafiamy na Placa de Catalunya -piękny plac z fontannami i niezliczoną ilością turystów. Ta zresztą nie maleje gdy przemieszczamy się w kierunku portu po najsłynniejszym deptaku w Barcelonie- La Rambla. Wreszcie port, w którym ilość i wielkość cumujących statków, łodzi, jachtów robi niesamowite wrażenie. A to tylko jedna wycieczka. Nawet jak coś jest dalej to nie ma problemu bo stolica Katalonii posiada rozbudowaną sieć metra. Kilkanaście minut i jest się niemal na drugim końcu miasta. W ten sposób w kolejnych dniach zwiedzamy m.in. słynne i diabelsko drogie Camp Nou, kompleks sportowy będący bazą Igrzysk Olimpijskich z 1992 roku, na wskroś nowoczesny wieżowiec Torre Agbar i wiele, wiele innych, równie ciekawych miejsc. W Barcelonie można chodzić tymi samymi ścieżkami i wciąż odkrywa się coraz to nowe miejsca.
Torre Agbar w blasku księżyca- iście kosmiczny widok
A że nie samym zwiedzaniem człowiek żyje, to wieczorami można wykorzystać przyjemny klimat do intensywnego treningu. Kilometry mijają szybko, z każdym dniem też przybywa biegaczy. Wyraźny znak, że bieg jest coraz bliżej. Mniejsze, większe grupy. Wszystkie rozgadane i uśmiechnięte, przemierzają nadmorska promenadę, która ciągnie się niemal przez 10 kilometrów od Platja de Sant Sebastia, aż po nowoczesny Parque del Forum.  Bardzo sprzyjający klimat pozwolił też na wykonanie treningu objętościowego, który miał zaprocentować w wiosennych startach. Tak czy owak licznik w piątek pokazywał ponad 80 km przebiegniętych po katalońskiej ziemi. Aby choć trochę dać organizmowi odpocząć, sobota przed startem była poświęcona na całkowity relax ,  wizytę w biurze zawodów i EXPO. I tu kolejne zaskoczenie, bo mimo, że bieg ma kilkanaście tysięcy uczestników to EXPO w zasadzie nie ma. Całość biura zawodów znajduje się na ostatnim piętrze Centrum Handlowego Arenas de Barcelona. Szybki, sprawny odbiór pakietów. Kilka stanowisk organizatorów, jeden box sponsora technicznego czyli Brooks'a i to w zasadzie wszystko. Najbardziej zastanawiający jest jednak fakt prawie całkowitego braku stoisk organizatorów innych biegów. Kolejne godziny mijają na pseudo ładowaniu węglowodanów i obserwacji jak sprawnie buduje się całe zaplecze biegu. To z kolei jest bardzo duże i zajmuje długi odcinek Passieg de Pujades, a także szeroki deptak, aż do Arc de Triomf. O jego sprawności przekonamy się już jutro, tymczasem zapada zmrok i po wciągnięciu "łatwostrawnej" pizzy kładę się spać. Wyczekując niecierpliwie poranka i sporej dawki emocji.
Torre do Comunicacion w Parku Olimpijskim
Ponieważ start jest już o 8.30, na śniadanie schodzę tuż po szóstej. W przeciwieństwie do innych dni, tym razem hotelowa stołówka tętni życiem i mieszającymi się dyskusjami w rozmaitych językach. Oczywiście dominują Hiszpanie, ale są też Anglicy, Niemcy, Francuzi, Portugalczycy, Włosi i Japończycy. Spotykam też kilku rodaków, zamieniamy kilka słów, życzymy powodzenia i powoli przemieszczamy się na start. Ten jest niedaleko, a do rozgrzewki znakomicie nadaje się położony obok Park de la Ciutadella. Z każdą minuta tłum gęstnieje, spiker wita wszystkich przybyłych, a rytmiczna muzyka dodaje sił. Wejścia do stref są rygorystycznie sprawdzane, a stewardzi zdecydowanie nakazują udawać się do tej właściwej, oznaczonej na numerze startowym. Po krótkim namyśle decyduję się stanąć za pacemakerami na 1:30. Zobaczymy-myślę i czekam na start. Ten następuje niebawem, falami w towarzystwie wystrzałów konfetti. Mimo szerokich ulic, na pierwszych kilometrach jest ciasno. Momentami bardzo. Jeden z biegaczy przede mną, przypłaca to bolesnym upadkiem, a mi i kilku innym osobom w jakiś ekwilibrystyczny sposób udaje się uniknąć większego karambolu. Z każdym metrem coraz bardziej czuję jednak w nogach dystans pokonany w ostatnich dniach. Jeszcze odcinek wiodący lekko pod górę na Av. de Parallel udaje się pokonać razem z zającami, jednak na kolejnej prostej odpuszczam i zwalniam o jakiś 10-15 sek na kilometrze. Zmęczenie rośnie, ale liczne grupki kibiców i rozmieszczone co ok. kilometr zespoły samby, nie pozwalają na poddanie się. Zdecydowanie największa strefa kibicowania jest prze Arc de Triomf, gdzie słyszę też kilka ciepłych słów od rodaków. To już ósmy kilometr, ale wtedy też zaczyna się odcinek, niby płaski a jednak z przeciwnym wiatrem. Trzeba to pokonać, przed oczyma zostaje mi obraz biegacza, który przemierza trasą na boso. Szacun. Kolejne kilometry ciągną się coraz bardziej, choć tempo utrzymuje się na stałym poziomie. Wreszcie docieramy do Av. Diagonal, jednej z głównych arterii Barcelony, gdzie pokonujemy odcinek w obie strony. To jakby skraca dystans. Poźniej już tylko bieg niemal brzegiem morza, wreszcie z wiatrem w plecy i powoli zbliżam się do mety. Wymęczony, wypluty staram się jeszcze przyspieszyć na ostatnich metrach, ale organizm ma całkiem inne zdanie w tej kwestii. Ostatecznie, "kreskę" przecinam po upływie 1:34:04.
Coś kiepski ten uśmiech :)
Radość chwilowo przegrywa ze zmęczeniem, a ja jak owieczka podążam z innym uczestnikami w kierunku strefy mety. Teraz też moge się dobitnie przekonać, jak przemyślana i obszerna ona jest. Poncho w które wchodzą spokojnie dwie osoby, napoje, banany, medal- wszystko to odbieram bardzo sprawnie mimo bardzo dużej liczby biegaczy. Na końcu czeka mnie jeszcze jedno miłe zaskoczenie, gdyż grawerowanie medali, na które choćby w Poznaniu trzeba było sporo poczekać w kolejce, tu odbywa się w przeciągu minuty-dwóch. Po prostu więcej urządzeń i specjalne opaski będące dowodem opłaty za grawer, które są przecinane w momencie podejścia do stanowiska, bardzo usprawniają pracę. Jeszcze pamiątkowa fotka i powrót do hotelu. Po drodze jeszcze urocza sytuacja, kiedy to na 20 kilometrze, do kibicującej na wózku inwalidzkim dziewczyny podbiega uczestnik biegu, klęka i oświadcza się jej. A cala okolica nagradza to gromkimi brawami. Super.  Mimo wszystko jednak zaczynam marzyć tylko o tym, aby się wyspać. To był ciężki tydzień, w którym po raz pierwszy w karierze złamałem 100 kilometrów.
Ciężki biegowo, nie oznacza jednak, że był to ciężki czas. Piękna pogoda w lutym, sporo zwiedzonych miejsc i jeszcze więcej nieodkrytych sprawia, że jeśli tylko będę miał możliwość, to wrócę by znów podziwiać serce Katalonii. No, może następnym razem uda się też wybrać na mecz FC Barcelona. Jak na prawdziwego faceta przystało :)

Garść najważniejszych informacji:
- termin imprezy- ok. 10 lutego
- strona www - edreamsmitjabarcelona.com
- start/meta - passeig de Pujades
- trasa dość łatwa, brak wymagających podbiegów,  rekord wynosi 59:47
- biuro zawodów - Centrum Handlowe Arenas de Barcelona przy Placa Espanya.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz