niedziela, 2 grudnia 2018

W raju. Nie tylko biegowym - Valencia Maraton

Są takie miejsca, do których wracamy ze szczególnym sentymentem. Zawsze wspominamy je z uśmiechem, często przed oczyma ukazują się obrazy z tych miejsc. Jeśli chodzi o takie sentymentalne miejsca w Europie, to z pewnością należy do nich Valencia. Od wielu lat organizuje ona najbardziej spektakularne biegi w Hiszpanii, a rozgrywany na przełomie listopada i grudnia maraton należy też do najszybszych na świecie. Co czyni jednak to miasto jeszcze bardziej wyjątkowym, to to, że oprócz biegowej imprezy oferuje ono niezwykle liczne zabytki, komponujące się z ultranowoczesną architekturą, a także najczęściej ciepłą i słoneczną pogodą o tej porze roku.
Niesamowity finisz na wodzie w Ciutat de les Arts i les Ciencies wyróżnia ten maraton na całym świecie
Pomysł na odwiedzenie tego miasta wziął się po którejś z kolei lekturze pisma Distance Running, wydawanego przez AIMS i kolportowanego na wielu biegach na świecie (w Polsce choćby podczas półmaratonu w Pile). Same superlatywy, w których był opisywany Valencia Maraton, a także sugestywne reklamy samego biegu, przeważyły szalę, iż zakończenie sezonu odbędzie się właśnie w tym miejscu. Pozostało jeszcze tylko pozałatwiać formalności i szykować formę. Na początek zapisy - szybko, łatwo i zważywszy na rangę imprezy wcale nie za drogo bo w pierwszym terminie opłata wyniosła 45 EUR. W przeciwieństwie jednak do niemieckich czy czeskich biegów, tu pakiet startowy jest bardzo bogaty, podobny do najlepszych biegów w Polsce. Kolejna sprawa to bilety lotnicze. Wybór ponownie padł na Ryanair'a i lot podwarszawskiego Modlina, główne ze względu na korzystny termin wylotu/przylotu, a więc czwartek-poniedziałek. Bilety z dokupionym bagażem zamknęły się ok. 800 zł na dwie osoby.
Wiele budynków jest efektownie podświetlonych - tu siedziba poczty
 No i wreszcie lokum, którym został apartament 4-osobowy przy Placa de Napols i Sicilia, urokliwej części starego miasta. Dużym plusem tej lokalizacji było to, że niemal od progu można było poczuć atmosferę tego miasta. Liczne knajpki z tapasami, muzycy grający przy niedaleko położonym Placa de la Mare de Deu czy bliskość ogromnego parku miejskiego - to wszystko przesądzało o wyjątkowości tego miejsca i przekonywało o słuszności wyboru.
Taras, słońce, aromatyczna kawa -najmilsza chwila poranka
Już pierwsze godziny po przybyciu na miejsce potwierdziły wcześniejsze oczekiwania. Apartament, choć dość wiekowy i bez działającego ogrzewania, to jednak przestronny i posiadający to coś, co pozwalało doskonale wyczuć klimat okolicy. Był to mianowicie taras z widokiem na plac i okoliczne kamienice, na którym już do końca pobytu spożywaliśmy wszystkie posiłki i choć nieraz było chłodno, to przyjemność wsłuchiwania się w odgłosy miasta, dyskusje gości w okolicznych kafejkach i podziwiania zachodów słońca rekompensowała to wszystko z naddatkiem. To zupełnie inne odczucie, niż pobyt nawet w najlepszym hotelu. Ten aromat kawy o poranku, pieczywo, oliwki i regionalne specjały. Mmm. Coś wspaniałego.
Równie niezapomniane wrażenia towarzyszyły nam przy zwiedzaniu miasta. Czy to za dnia, czy też wieczorem ścisłe centrum sprawia magiczne wrażenie. Co ulica, co kawałek to nowy zabytek, budowla, która pochłania twoją uwagę. To Katedra z efektowną wieżą Torre de Micalet, to wiecznie ruchliwy Placa de la Reina, a za chwilę jeszcze większy Placa del Ayuntamiento z ratuszem, budynkiem poczty i pozostałymi, niemniej efektownymi budowlami. Kawałek dalej z kolei duży dworzec Estacio del Nord i przylegająca do niego arena walk byków. Spacerując po tej części Walencji na pewno nie będziesz się nudzić.
Magda i jej "wsparcie" przy biurze zawodów biegu na 10 km
Z innej, ale nie mniej fascynującej strony poznajemy miasto w piątkowe przedpołudnie, gdy wyruszamy po odbiór pakietów. Razem z Magdą i Karolem, towarzyszącymi nam w tej podróży, ruszamy z naszego "domu" w kierunku Jardin Del Turia, ogromnego parku miejskiego, otaczającego niemal całe centrum miasta. Niezliczona ilość ścieżek, położonych często w cieniu rosnących tam drzew, stanowi doskonałe miejsce dla spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Dodatkowo, idąc w kierunku biura zawodów, po jednej i po drugiej stronie możemy podziwiać architektoniczne perły Walencji. Nowoczesny most de l'Exposicio, filharmonia Palau de la Musica, plac zabaw Park Gulliver - to tylko niektóre z nich. Z czasem pojawia się też cel naszej dzisiejszej wycieczki - Ciutat de les Arts i les Ciencies. Na wskroś nowoczesny, niemal kosmiczny zespół obiektów, będący dumą Walencji. To właśnie w nim zlokalizowane jest biuro zawodów i meta maratonu. Swoimi rozmiarami przytłacza to wszystko co do tej pory widziałem. Osobne biuro dla maratonu, osobne dla biegu na 10 km. Wspólne, bogate EXPO z dużą ilością wystawiających się organizatorów innych biegów. To naprawdę dobra okazja by poszukać celów podróży biegowych na przyszłość.  Sam obiór pakietów jest bardzo sprawny, a to dzięki sporej ilości stanowisk. Tak sprawnie już nie idzie za to w przypadku Pasta Party, tutaj zwanego Paella Party. Mimo, iż teren do tego przeznaczony jest spory, to jednak trzeba odstać kilkanaście- kilkadziesiąt minut na swoją kolejkę. Ogólnie jednak, atmosfera wśród ponad 25 tys. biegaczy jest niesamowita i daje przedsmak tego, co czeka wszystkich w niedzielę. Wycieczkę w tym dniu kończymy nad Morzem Śródziemnym, gdzie po chwili zastanowienia postanawiamy wziąć krótką kąpiel. O dziwo woda jest cieplejsza, niż nieraz latem w naszym Bałtyku. Później już tylko miasto z perspektywy autobusu, kolacja na sławetnym tarasie, nocne Polaków rozmowy i w końcu zasłużona drzemka.
Arena walk byków, położona tuz obok dworca Valencia Nord
Sobota mija w podobny sposób, z tym, że od rana bierzemy udział w biegu śniadaniowym. Jest to okazja by po raz kolejny docenić praktyczność ścieżek w Jardin Del Turia, pokonując spacerowo dystans ok. 5 kilometrów, zakończony typowo lokalnym śniadaniem. Z każdą godziną mamy jednak rosnącą świadomość, przed czekającym nas jutro wyzwaniem. Dlatego też dbamy o picie, nasze menu wypełnia zaś makaron. Do biegu przygotowuje się również miasto, bowiem w wielu miejscach pojawiają się barierki i znaki zmieniające ruch. Tym razem też wszyscy grzecznie kładziemy się spać o bardzo porządnej porze. 
Dzień maratonu rozpoczyna się wcześnie bowiem start zaplanowany jest na 8:30. Jeszcze po ciemku  zjadamy śniadanie i udajemy się na przystanek autobusów miejskich, które dowożą bezpłatnie uczestników w pobliże miejsca startu. Po drodze napotykamy pewne problemy, bowiem trasa biegu po części blokuje nam przejazd przy Porta de la Mar, jednak kierowcy udaje się ją delikatnie zmodyfikować i możemy ruszyć dalej. Na start docieramy przy jeszcze niemrawo wschodzącym słońcu. Odnajdujemy depozyty, ponownie osobne dla maratonu i 10 km, rozgrzewamy się na terenie podziemnego parkingu i w końcu ruszamy do odpowiednich stref. Te rozciągają się na dużej długości, ale i tak panuje spory ścisk. Wejścia są pilnowane skrupulatnie, a biegaczy otaczają wysokie ogrodzenia. W oddali widać bramę startową na moście de Montolivet, a nad naszymi głowami krąży coraz więcej helikopterów. Wreszcie start. Pamiętam ten widok setek, jeśli nie tysięcy turystów na moście. Wzruszenia, uśmiechu i mobilizacji, które one dawały. Trzeba tylko biec i cieszyć się tym - ta myśl towarzyszyła mi od początku tej rywalizacji. Bez większych założeń, tylko w miarę równo i do przodu. Początkowo z balonikami na 3h15, ale po 5 kilometrze trochę szybciej. Trasa w wielu miejscach jeszcze zacieniona i bardzo płaska sprzyjała szybkiemu bieganiu. Do tego doping, z każdym kilometrem coraz większy i głośniejszy. To niosło - pewnie nawet za mocno bo dystans półmaratonu pokonałem w niespełna 1h32, jednak na tamta chwilę czułem się doskonale. 
Mój osobisty finisz maratonu w Walencji
Nieco przełomowym momentem okazały się okolice 25 kilometra, gdzie w odkrytym przez dłuższy czas terenie, po raz pierwszy doświadczyliśmy siły świecącego bez skrępowania słońca. Nie spowodowało to jeszcze spadku tempa, ale nadwerężyło posiadane siły. Kolejne utrudnienie - delikatne wznoszenie się terenu na 28 kilometrze, też udało się jeszcze pokonać w tempie, jednak na 32 kilometrze za to wszystko organizm wystawił spory rachunek. Tak jak się fajnie biegło, tak nagle wszystko straciło swój urok i zamiast 4:30 na zegarku zaczęła królować piątka z przodu, jeśli chodzi o tempo. Dłuższą chwilę walczyłem z tą słabością, jednak w pewnym momencie myślałem, że będzie się trzeba poddać. Słabość była zbyt duża. Na szczęście w tym momencie pojawił się na horyzoncie punkt odżywczy. Spędziłem w nim długie 2-3 minuty, zjadając suszone morele, czekoladę i popijając to sporo ilością wody. Jeszcze jedna buteleczka (tak, buteleczka 0,3 co jest dużo wygodniejsze niż powszechne w Polsce i innych krajach kubki) w rękę i powoli ruszyłem na w dalszą trasę. Organizm jakby odzyskiwał entuzjazm, częściowo też siły, co poskutkowało ustabilizowaniem tempa w okolicach 4:30-4:40 na kilometr. Nic szybciej, ale też na szczęście nie wolniej. Pomagała też świadomość, że meta nie jest już tak daleko i praktycznie ciągły szpaler kibiców. Dopingujących wszystkich bez wyjątku. Torres de Quart, Estacio del Nord, Porta de la Mar - odliczałem kolejne punkty na trasie. Wreszcie na wysokości mostu d'Exposicio mijamy 40 kilometr i wybiegamy na ostatnią prostą wiodącą aż do Ciutat de Les Arts czyli rejonu mety. To, co się dzieje na tym odcinku, jest praktycznie nie do opisania. Droga zwęża się przez kibicujące tłumy, doping jest ogłuszający, a każda chwila słabości któregoś z biegaczy, powoduje niemal natychmiastowe, dodatkowe wsparcie u kibiców. To trzeba przeżyć, żeby dokładnie zrozumieć. Na końcu pojawiają się płotki, które trochę poszerzają drogę uczestnikom, ale nie zmniejszają dopingu. Jeszcze 500 metrów, jeszcze 300, zakręt w prawo, potem w lewo i wbiegam na ostatni, położony na wodzie, odcinek. Głośna muzyka i widok wielkich trybun wyzwalają resztki sił.
Zmęczony, ale szczęśliwy. No i z życiówką.
Przekraczam linię mety i to chyba pierwszy moment w mojej karierze biegacza, gdy przez chwilę nie wiem czy nie skierować się do namiotu medycznego. Po kilku sekundach przezwyciężam jednak tą niemoc i powoli idę w kierunku strefy mety. Patrzę na zegarek i w tej chwili dociera do mnie, że jednak udało się wybiegać życiówkę, która od teraz wynosi 3:14:04. Ten fakt dodaje mi kolejnego kopa. Medal, izotoniki, woda, banany, depozyt. Wszystko bardzo sprawnie. Widać, że organizatorzy mają doświadczenie z tak dużą ilością uczestników. 
Czekamy jeszcze na Magdę i Karola, śledząc ich zmagania na trasie za pomocą specjalnej aplikacji. W międzyczasie dopinguję innych biegaczy, wśród których nie brakuje też Polaków. W końcu nadchodzi też moment, gdy wypatrujemy naszych współlokatorów. Widać, że ich też ten bieg kosztował dużo. Radość na mecie kompensuje wiele, choć gdy się po pewnej chwili spotykamy, Karol nadal nie wygląda na wypoczętego. Dziwacznym krokiem maratończyka powoli ruszamy na przystanek autobusowy, a jako, że jeszcze komunikacja nie ruszyła to meldujemy się w pobliskiej restauracji, niemal w całości wypełnionej przez biegaczy. Pizza smakuje wyśmienicie, na drinki musimy jeszcze poczekać, bo zwyczajnie nie starcza nam w tym momencie pieniędzy. W końcu jest i autobus, jedziemy zmęczeni do "domu", gdzie przez kilka godzin nikt nie ma specjalnej chęci się ruszać z miejsca. Dopiero wieczorem wychodzimy na pobliski deptak, gdzie dziewczyny kosztują lokalnego specjału, Paelli. Jako, że owoce morza nie są moim ulubionym przysmakiem, pozostaję przy piwie, które po takim wysiłku smakuje znakomicie.
Mimo, iż nazajutrz musimy wracać do Polski, to wspomnienia z Walencji pozostają na długo. Począwszy od samolotu, gdzie sporą część stanowią maratończycy, łatwi do odróżnienia po niezbyt sprawnym poruszaniu się, przez kilometry powrotne w samochodzie i jeszcze wiele, wiele zwyczajnych dni. Valencia es de oro. Walencja jest złota. I nie ma w tym cienia przesady.

Najważniejsze informacje:
Termin biegu : przełom listopada, grudnia
Dystanse: maraton, 10 km   
Strona organizatora: www.valenciaciudaddelrunning.com
Start: Pont do Montolivet
Meta:   okolice Museu de les Ciencies de Valencia
Biuro Zawodów: 10 km: Kino Hemisferic, maraton: Museu de les Ciencies de Valencia
Trasa: łatwa, płaska i szybka. Jesli tylko nie jest zbyt gorąco, idealna na życiówki.


piątek, 30 listopada 2018

Apokalipsa na mecie - Copenhagen Half Marathon

Gdy biegniesz gdzieś i na 18 kilometrze zaczyna padać - jest ok., nawet fajnie. Gdy kilometr dalej słyszysz pierwsze grzmoty - nadal humor Cię nie opuszcza. Gdy z każdym kolejnym metrem deszcz się wzmaga, a droga zaczyna przypominać rwący potok - zaczynasz przeczuwać, że robi się niedobrze. Gdy biegniesz do mety w ścianie wody i huku grzmotów - serce wali już jak szalone. Gdy w końcu siedzisz skulony pod deklem od śmietnika, a na telefonie pokazuje się niemal surrealistyczne info COMPETITION CANCELLED - wiesz już, że jest bardzo niebezpiecznie, a Ty właśnie jesteś tego świadkiem.
Z tej perspektywy obserwowałem metę, nie mając większych możliwości na schronienie się w bezpiecznym miejscu
To nie jakiś dramat, tylko rzeczywiste wydarzenia, które spotkały większość uczestników półmaratonu w Kopenhadze. Jednego z najszybszych na świecie, z frekwencją na poziomie 20 tysięcy uczestników i absolutną, światową elita. Tym razem jednak do tego pięknego wydarzenia, swoje dorzuciła natura.
Uczciwie trzeba jednak przyznać, że nic nie wskazywało na taki rozwój wypadków. Po sobotnim przylocie do Kopenhagi SAS-em, przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Dlaczego SAS? Bo ma zdecydowanie najgęstszą siatkę połączeń z wielu lotnisk w Polsce. My (leciałem z niezawodnym Ryśkiem) zdecydowaliśmy się na lot z Warszawy, gdyż przy założeniu, że ma to być wycieczka sobotnio-niedzielna, zależało nam na odpowiednich godzinach lotu. Tymczasem Poznań, choć miał w te dni połączenia, to odpadał gdyż powrót miał być w południe, co w praktyce oznaczałoby konieczność powrotu w poniedziałek. Nie jest też żadną tajemnicą, że planowanie choćby najkrótszego wylotu do Danii czy innych skandynawskich krajów wiąże się ze stosunkowo dużymi wydatkami. Hostel w niewielkiej odległości od startu i trochę większej od centrum to w naszym przypadku koszt ok. 600 zł ze śniadaniem na 2 osoby. O hotelach klasy Mercure czy Novotel od razu mogliśmy zapomnieć, gdyż doba w nich startuje od ok. 1500 zł. Na tym tle sam przelot nie był przerażająco drogi i zamknął się w kwocie ok. 500 zł w dwie strony. Ciekawostką jest też to, że organizatorzy półmaratonu umożliwili zakup przez internet biletów na całą komunikację w Kopenhadze w dość korzystnej cenie. Z  kolei sam pakiet, nabywany nawet w najwcześniejszym terminie, nie należy do najtańszych i jego ceny startują od ok. 250 zł.
W Kopenhadze każdy pasażer może się poczuć jak maszynista
Wracając jednak do samego miasta. Już podróż z lotniska do centrum linią metra okazała się ciekawym doświadczeniem, gdyż w Kopenhadze wagoniki są całkowicie zautomatyzowane i nie posiadają maszynisty. Stąd też dla turystów sporą frajdą jest ogłądanie trasy przez czołową szybę. Wrażenie super. Innym ciekawym rozwiązaniem jest to, że nie można na peronach wpaść na tory. Są one odgrodzone masywnymi szybami, których część automatycznie rozsuwa się razem z drzwiami metra. Samo metro jest w dużej części, szczególnie poza centrum, kolejka nadziemną, stąd też są spore możliwości podziwiania panoramy miasta. Po przybyciu do stacji docelowej, przesiadamy się jeszcze na autobus. To co się rzuca w oczy to postoje dla rowerów. Setek, jeśli nie tysięcy rowerów. Najczęściej nie zabezpieczonych przed kradzieżą. Jak oni tam się z tym wszystkim ogarniają, dla obcokrajowca pozostaje tajemnicą. Z kolei we wszystkich środkach komunikacji zwraca uwagę tzw. Bla punkt, czyli niebieski czytnik do którego lokalni pasażerowie przykładają smartfony, aby aplikacja pobierała/wstrzymywała czas w wykupionym bilecie. Nie ma już tradycyjnych biletów kartonikowych.
Z Ryśkiem - jeszcze na sucho
Po przybyciu do naszego lokum, minimalistycznego, ale zadbanego, niemal od razu ruszamy na miasto. Wyposażeni w mapę mijamy kilka uliczek z wszechobecnymi domami z czerwonych cegieł, przechodzimy obok szpitala akademickiego i docieramy do olbrzymiego, tętniącego zielenią Faelledparken, gdzie ma być zlokalizowane miasteczko biegowe. W sobotę ten teren opanowały jednak dzieci, dla których zorganizowano sporo atrakcji z biegami na różnych dystansach na czele.
Idziemy jeszcze kilkaset metrów w okolice stadionu Parken, gdzie zlokalizowano biuro zawodów i EXPO. Szok obyczajowy, to chyba najtrafniejsze określenie, które przeżywamy podczas odbierania pakietów. Uprzejme wolontariuszki wydają nam numery startowe bez sprawdzania dokumentów i zapraszają do odbioru koszulek Nike w następnym korytarzu. Tu, ku naszemu olbrzymiemu zdziwieniu, nikt też nie odhacza odbioru koszulki. Wystarczy podać rozmiar. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, co by się działo np. w Poznaniu przy takich zasadach. Zapewne znalazłyby się osoby, które zebrałyby pokaźną kolekcję. Cóż, co kraj to obyczaj. I to właśnie w podróżach jest fascynujące.
Borsen -obecnie siedziba Duńskiej Izby Handlowej
Samo EXPO jest średniej wielkości i poza bogatą ofertą sponsora technicznego nie wyróżnia się od tych, spotykanych na innych, podobnej wielkości biegach. 
Reszta wrześniowego popołudnia schodzi nam na zwiedzaniu centrum miasta. Zaczynamy rozumieć dlaczego tutejszy bieg jest tak szybki. Wszędzie płasko, czasami zdarzają się tylko delikatne wzniesienia sięgające kilku metrów. Dość szybko docieramy zatem w bardzo ruchliwe okolice Round Tower (Okrągła Wieża) i dalej z tłumem turystów idziemy w kierunku nabrzeża. Mijamy budynek Borsen z nietypowymi, zakręconymi wieżami, z mostu Knippelsbro podziwiamy wejście do portu, a następnie poruszając się wzdłuż kanału portowego docieramy do ultranowoczesnego budynku biblioteki i Narodowego Muzeum Fotografii. 
Pomnik H.C. Andersena
Dalej ogrody Tivoli ze sporym lunaparkiem, majestatyczny ratusz z pomnikiem H.C.Andersena, Katedra Maryi Panny i ... uff. Dużo by jeszcze wymieniać. Po prostu w tym mieście jest co zwiedzać. Nawet, a może lepiej w kilka dni, niż tak my w jedno popołudnie. Cóż, tak wybraliśmy. Przynajmniej będzie powód, żeby tu jeszcze kiedyś wrócić.
Dzień dość szybko się kończy, więc robimy niezbędne zakupy i zmykamy do naszego hostelu. W lobby i na korytarzach można odnieść wrażenie, że goście to niemal sami biegacze, reprezentujący wiele państw. Rzut oka na prognozy pogody. Przewidywane przelotne opady deszczu, popołudniu możliwe burze. Nic specjalnie niepokojącego. Może zatem uda się pościgać. Może... a nie, nie myślę już o tym i spokojnie zasypiam.
Poranek wita nas podobną pogodą, jak w sobotę. Toaleta, śniadanie, cała biegowa procedura ubierania się i wychodzimy na start, zaplanowany na 11:15. Wspomniany wcześniej Faelledparken tętni życiem, a w centralnym jego punkcie na dużej polanie rozlokowano namioty depozytu, szatni i strefy mety. Po pokonaniu dość wąskiego wejścia do tej strefy pod czujnym okiem ochroniarzy reszta czynności idzie już sprawnie. Depozyty czytelnie opisane, drogi do stref startowych oznaczone kolorami. Ilość startujących robi jednak swoje i chwilę trzeba się przeciskać. Na szczęście w samych strefach nie ma tłoku i początkowo wszyscy solidarnie się rozgrzewają, biegając po jej obwodzie. Oczywiście z każdą minutą robi się coraz gęściej. Spikerzy witają żywiołowo wszystkich przybyłych. Okazuje się, iż na starcie jest blisko 20 tysięcy biegaczy ze 103 państw. To robi wrażenie. Widać też, i to dość często Polaków. 
Doping w Kopenhadze -głośny, fanatyczny, cudowny
Godzina startu zbliża się nieubłaganie, odliczanie, wystrzał startera i ruszamy. OsterAlle jest szeroka, więc można biec w pożądanym miejscu i tempie. Trochę gorzej jest po jej opuszczeniu, gdyż kolejne ulice są już węższe i trzeba bardziej uważać, by nie zaliczyć wywrotki. Tempo jednak jest obiecujące, delikatnie lepsze nawet od założeń. I ta publiczność. Niemal na każdym odcinku, żywiołowo dopingująca. Z gwizdkami, trąbkami czy nawet racami. Są też zespoły muzyczne, orkiestry i DJ-e. Płasko, płasko cały czas i robi się też trochę luźniej. 4:00, 4:02, 4:05 -tempo daje nadzieje na dobry czas. I tak do 12 km gdzie delikatnie mnie odcina. Powoli robi się też bardziej pochmurnie i temperatura spada, a wiatr zaczyna być nieco odczuwalny. Biegnę jednak, tym kibicom nie można tego zrobić. Wyrównuję tempo na 4:20-4:25 i pokonuję kolejne kilometry.
 Gdy elita jest już dawno na mecie, na nas zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Atmosfera nadal jest jednak gorąca. Tyle, że te pojedyncze początkowo kropelki szybko zaczynają się przeradzać w regularna ulewę. To nic, przecież do mety jest już blisko. Gorzej z tymi biegaczami, którzy startowali z końcowych stref. W tym momencie nie można już nic jednak na to poradzić. Coraz większe kałuże, a wkrótce też płynące potoki sprawiają, że czas nie jest już najważniejszy. Dodatkowo, na przedostatniej prostej - Osterbrogade, dopada nas burza. Widzimy błyskawice przeszywające niedaleko nas niebo i po chwili głuche odgłosy grzmotów. Na OsterAlle wpadamy już w scenerii jak z filmy katastroficznego. Byle do mety, byle w nas nie trafiło. To jedyne myśli, które wtedy przychodzą do głowy. W końcu jest, udaje się. Mijam linię mety, odbieram medal i machinalnie szukam miejsca by się gdzieś schronić. Nie ryzykuję przejścia na polaną, gdzie są depozyty, gdyż ten odcinek trzeba pokonać między drzewami. A burza tak jakby stanęła dokładnie nad nami. Nawet nie można już rozróżnić grzmotu od błyskawicy. Wszystko zlewa się w jedno. Chowam się pod deklem jednego ze śmietników wraz z kilkoma innymi biegaczami i pozostaje nam obserwować tylko biernie wydarzenia. Z każdą już sekundą, a nie minutą jest coraz gorzej. Wkrótce też, na sygnałach przedzierają się służby ratownicze. Okazuje się, że kilku biegaczy ucierpiało. Później dowiadujemy się, że organizatorzy podjęli w tym momencie decyzję o odwołaniu zawodów, a końcówka uczestników nie mogła nawet dotrzeć do mety i została skierowana w inne, bezpieczniejsze miejsca.
Nerwowość wzmaga u mnie fakt, że nie mogę się w żaden sposób skontaktować z Ryśkiem. Wiem, że był na trasie, ale telefon cały czas milczy. Po kilkudziesięciu minutach postanawiam wrócić do hotelu i tam na niego poczekać. Przedzieram się przez polanę, która teraz stała się jedną wielką kałużą, depozyt odbieram też niejako z wody. Wszystko przemoczone. Tymczasem niebo zaczyna się przecierać i pojawia się słońce. W hotelu gorący prysznic, pakowanie w cudaczny sposób by chociaż jakoś oddzielić te mokre rzeczy i oczekiwanie. Niepewność, doba hotelowa się kończy a Ryśka ani widu. W końcu pakuję też jego rzeczy i udaję się do lobby hotelowego. Uwierzcie, że nie były to przyjemne chwile. W końcu jest, pojawia się w drzwiach. Czuję niesamowitą ulgę. Okazuje się, że ofiarą ulewy padł przede wszystkim telefon, stąd problemy z połączeniem się. Niejako na podsumowanie tej przygody wznosimy toast duńskim piwem i udajemy się z powrotem na lotnisko. O niedawnej nawałnicy świadczą już tylko spore kałuże i nieczynne niektóre przystanki autobusowe. Przygodę przeżywamy też w metrze, bowiem Ryśka bilet jest... w telefonie, a tu jak na złość pojawia się kontroler. Na szczęście przyjmuje nasze tłumaczenie o deszczu. Dalej jest już spokojnie, tylko w Warszawie wita nas, a jakże, ulewa. I niezbyt miły taksówkarz, który jawnie daje do zrozumienia, że jest niezbyt zadowolony ze stosunkowo krótkiego kursu z nami. Ale to już szczegół. Po tym co przeżyliśmy w ten weekend, mało co nas jest w stanie zaskoczyć. 

Ważniejsze informacje:

Termin biegu- połowa września
Strona organizatora - www.cphhalf.dk
Start./meta: OsterAlle przy stadionie Parken
Dystans : półmaraton
Trasa - płaska, ultraszybka
Biuro zawodów: Budynek siłowni Sparta Hallen




czwartek, 29 listopada 2018

Gorące przywitanie z Czechami - Mattoni Olomouc Half Marathon

Wybór Czech na cel zagranicznego wyjazdu biegowego powinien wydawać się dla Polaków oczywisty. W ciągu kilku godzin można dotrzeć do Pragi czy też innego miasta u naszych południowych sąsiadów. Nawet w środowisku biegowym nie ma jednak powszechnej wiedzy o tym, że Czesi mają cykl imprez na najwyższym, światowym poziomie. Jako jedyni na świecie posiadają też siedem biegów uhonorowanych najwyższym odznaczeniem IAAF Road Race Gold Label. Oznacza ono, że organizatorzy muszą spełnić wiele szczegółowych wymagań dotyczących elity, ale też każdego startującego w tych biegach zawodnika. W praktyce daje też gwarancję tego, że zapisując się do takiej imprezy po raz pierwszy, nie będziemy rozczarowani.
Park Smetanove Sady-  chyba najprzyjemniejsze miejsce na trasie, z bardzo żywiołowym dopingiem.
Dodatkowym atutem organizatorów Ligi RunCzech, jest efektowna strona internetowa, dostępna również w języku polskim. To właśnie za jej pośrednictwem zapoznawałem się z dostępnymi biegami, porównywałem możliwości i czas dojazdu, a także szukałem opinii o poprzednich edycjach.
Ostatecznie wybór padł na półmaraton w Ołomuńcu,  drugi pod względem wielkości w czeskiej lidze. Niewątpliwym plusem tej imprezy była lokalizacja, bowiem stolica kraju Ołomunieckiego leży blisko polskiej granicy. Pewne wątpliwości budziła natomiast data zawodów, wyznaczona na koniec czerwca. Jednak fakt, iż start zaplanowano na godz. 19:00, choć częściowo rozwiewał te obawy.
Sama podróż z okolic Poznania zajmuje około 5-6 godzin, a granicę przekracza się w Boboszowie. Można też zdecydować się na dalszą drogę przez Gliwice i Ostrawę i dzięki temu, iż ten wariant wiedzie wyłącznie autostradami, być na miejscu nawet trochę wcześniej. My, podróżując na dwa samochody, skorzystaliśmy jednak z krótszej i bardziej malowniczej trasy.
Urokliwe okolice Katedry św. Wacława
Po przybyciu na miejsce, pierwsze co poczuliśmy po otwarciu drzwi, to olbrzymie ciepło. Nawet w godzinach popołudniowych temperatura znacznie przekraczała jeszcze 30 stopni. Fajnie, jak jutro przyjdzie się ścigać w takich samych warunkach, to będzie ciężko - przemknęło przez myśl. Cały czas tliła się jednak nadzieja, że aura okaże się bardziej wyrozumiała. Tzw. międzyczas postanowiliśmy wykorzystać na odebranie pakietów i pozwiedzanie miasta. Pierwsza czynność przebiegła bardzo sprawnie, choć pewnym zaskoczeniem był fakt, iż ścieżka dla odwiedzających w hali Flora została tak poprowadzona, iż trzeba było odwiedzić wszystkie stanowiska, po drodze sprawnie odbierając numer startowy, torbę do depozytu i kilka ulotek. Trzeba przyznać, że to sprytny sposób na zapewnienie wszystkim wystawcom odpowiedniej frekwencji. Z terenu EXPO było już bardzo blisko do Rynku, gdzie zlokalizowano wszystkie pozostałe elementy imprezy biegowej. Ta jednak miała się odbyć dopiero nazajutrz w sobotnie popołudnie i wieczór.
Tymczasem mogliśmy podziwiać w pełnej krasie Stare Miasto. które jest drugim po Pradze, największym zespołem zabytkowym w Czechach. Na tle barokowych i renesansowych zabytków wyróżnia się zwłaszcza kolumna morowa Trójcy Przenajświętszej, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W niewielkiej odległości od Rynku znajduje się też Katedra św. Wacława, otoczona urokliwym parkiem. Można jednak śmiało założyć, że w ciągu dwóch godzin jest się w stanie zobaczyć całe centrum miasta. Zatem na weekendowy wypad idealnie. Nie za dużo chodzenia, wszędzie dość blisko. W rejonie Rynku jest też sporo ciekawych barów i restauracji tak, że nie ma problemu ze znalezieniem smacznych dań. Mimo wszystko, podróż i panujące ciepło sprawiły, że wszyscy dość szybko poczuliśmy zmęczenie i poszliśmy spać, regenerując siły przed sobotą.
Ponieważ bieg był zaplanowany na godziny późno popołudniowe, poranek wykorzystaliśmy na zapoznanie się z okolicą tego 100 - tysięcznego miasta. Wybór padł na znajdujące się w odległości kilku kilometrów ZOO, położone na malowniczym, zalesionym wzgórzu. To właśnie taka lokalizacja stanowi o atrakcyjności tego miejsca. W wielu punktach możemy obserwować wybiegi z wysokości, co zapewnia o wiele bardziej naturalne doznania niż w tradycyjnych, miejskich ogrodach zoologicznych.
Ciągle rozbudowujące się pawilony dla mniejszych zwierząt pozwalają z kolei na niemal bezpośredni ich kontakt ze zwiedzającymi. Dla dzieci to naprawdę duża frajda. Dodatkowym atutem tej okolicy jest też położona kilkaset metrów dalej Bazylika Maryi Panny z panoramicznym widokiem na rejon Ołomuńca. Mimo, iż w historii widziałem już wiele kościołów, wnętrze tej świątyni naprawdę zrobiło duże wrażenie. Na koniec można zjeść smaczne, lokalne potrawy w jednej z pobliskich knajpek. Ale uwaga, żadna z nich nie obsługiwała płatności kartą. Zapewne to się zmieni, jednak zawsze warto się na początku zapytać co i jak. Posileni, czym prędzej wróciliśmy do swoich pokojów w hotelu. 
Bazylika -uczta dla oczu 
Słońce przypiekało coraz bardziej, temperatura stawała się nieznośna, a przede mną unosiła się jeszcze wizja startu. Jak to rozegrać? Wiadomo, pić jak najwięcej. Ale jakie tempo? Coraz bardziej oczywiste stawało się, że na jakiś spektakularny czas nie ma co liczyć. Tym bardziej, że tydzień wcześniej we Wrocławiu udało się zrobić życiówkę, więc tutaj już nie było takiego ciśnienia. Plan przewidywał zatem -złapać baloniki i próbować dowieźć to do mety.
Ruch na Rynku zwiększał się z każda minutą. Na początku jednak wystartował tzw. Rodinny beh, w którym na dystansie ok. 3,5 km biorą udział całe rodziny. I to też było jedno z najbardziej zaskakujących doświadczeń, bowiem w Czechach takie biegi gromadzą kilka tysięcy uczestników. Zewsząd uśmiechy, rodzice biegnący za ręce ze swoimi pociechami. Pchający wózki czy też pomagający pokonać ten dystans niepełnosprawnym. Bez rywalizacji. Z wzajemnym szacunkiem. Każdemu, kto kiedyś się wybierze do naszych południowych sąsiadów, szczerze polecam zapisać się też na ten bieg towarzyszący. Tym bardziej, że odstęp czasowy sprzyja temu, by potraktować to jako rozgrzewkę przed startem w półmaratonie.
Ten z kolei rozpoczął się punktualnie o 19:00. Tu też małe novum, bo nie ma finałowego odliczania, tylko w ostatnich sekundach zapada cisza i po wystrzale startera zawodnicy ruszają przy towarzyszącej im melodii, jednolitej dla wszystkich biegów Runczech. Pierwszy odcinek po brukowanych uliczkach pokonujemy szybko, później biegniemy w cieniu drzew, ale od 3 kilometra zaczyna się prawdziwa "patelnia". Jeszcze jest w miarę szybko. Kolejne międzyczasy pokazują tempo 4:10, 4:15/km. Gdzieś na siódmym kilometrze odpuszczam jednak i delikatnie zwalniam. Jakoś rywalizacja przy 32 stopniach nie wydaje się mi atrakcyjna. Zaczynam się skupiać na otoczeniu i kibicach, pilnując by też tempo nie spadło zbytnio. Sama trasa może nie jest płaska jak stół, ale też nie ma na niej jakiś wymagających fragmentów. Krótki podbieg pod mostek, następnie delikatnie z góry, powrót do centrum miasta i agrafka w towarzystwie wielu kibiców. Co chwilę jakiś punkt muzyczny. Wreszcie 14-16 kilometr to aleja w parku Smetanove Sady, gdzie doping i atmosfera jest niesamowita. Później powrót na odcinek pokonywany już na początku dystansu, krótki, ale dość stromy podbieg na Stare Miasto i finisz po kostce brukowej do mety. Już w przyjemniejszej temperaturze, bowiem słońce pomału chowa się za horyzontem, a czas w moim przypadku zatrzymuje się na 1:33:16.
Biegniesz i czujesz to, że inni Cię wspierają
 Kolejna rzecz, która wyróżnia organizatorów z RunCzech to bogata strefa mety. Otrzymujesz medal, a później zaczyna się uczta. Owoce, czekolada, woda, izotoniki. Przy wejściu do depozytów i przebieralni wolontariusze wręczają puszki z piwem smakowym. Wszystko nielimitowane, bez odhaczania na numerkach. Robi to naprawdę pozytywne wrażenie. Tak jak mobilne prysznice, masażyści, strefa tapingu, grawerowanie medali itd. Widać spore doświadczenie, bowiem wszystko jest dokładnie przemyślane. Nic dziwnego, że po przybyciu do hotelu, przed snem myślisz, które miasto w Czechach odwiedzisz jako następne. I o to zapewne chodziło organizatorom.

Foto: 2x RunCzech.

Ważniejsze informacje
-termin biegu - ok. 20 czerwca
-dystanse - półmaraton, 2Run (10+11 km), sztafety 4x5 km
- strona organizatora- www.runczech.com
-Start/Meta - Horne namesti (Rynek Główny)
- trasa dość łatwa, z kilkoma niegroźnymi podbiegami. Największym utrudnieniem zazwyczaj jest tu upał
-Biuro zawodów - Hala Flora ul. Wolkerova

środa, 28 listopada 2018

Na długo w pamięci - HAJ Hannover Marathon

Niemcy znani są z porządku i doskonałej organizacji. Aby się przekonać, czy stwierdzenie odnosi się także do świata biegów, wybór padł na wyjazd do Hannoweru. Wyjazd w pewnym sensie wyjątkowy, bowiem po raz pierwszy mogłem doświadczać emocji wraz z liczną, 20-osobową grupą znajomych biegaczy. O kierunku weekendowego wypadu zdecydowała też lokalizacja, bowiem do Hannoweru jest z Poznania nieco ponad 500 km, w dodatku cały czas pokonywanych autostradą.
Emocje można przeżywać samemu, ale nic nie zastąpi wyjazdu z grupą pozytywnie zakręconych osób.

 Jako, że w gronie uczestników byli sami amatorzy biegów, którzy częściowo zapisali się na dystans półmaratonu, a częściowo na 10 km, to wiadomym było iż atmosfera będzie przednia. I tak rzeczywiście było już od pierwszych kilometrów wspólnej podróży. Wybuchy śmiechu, ożywione dyskusje i celne riposty- to wszystko sprawiło, iż droga minęła bardzo sprawnie.Wszyscy z pewną niecierpliwością wyczekiwali czym powita ich to niemieckie miasto.
Herrenhauser garten w całej okazałości
Już pierwszy punkt wycieczki pokazał jak słuszny był to wybór. Herrenhausen Garten, bo o nich mowa, okazały się wspaniałą ucztą dla oczu, mimo, iż ze względu na dość wczesną porę roku, nie mieniły się jeszcze tak szeroką paleta barw. Będące jednymi z największych barokowych ogrodów w Europie, urzekały skomplikowaniem kształtów stworzonych z rozmaitych roślin. Przechodząc szerokimi alejami, odkrywaliśmy też coraz to inne, tematyczne części tego terenu. Całość uzupełniło zwiedzenie wystaw w wielopoziomowym muzeum, sąsiadującym z ogrodami. Jeżeli ktokolwiek będzie kiedyś w Hannowerze, szczerze polecam włączyć to miejsce do zwiedzania.
Specyfiką wyjazdów weekendowych jest to, że niestety nigdzie nie można poświęcać zbyt wiele czasu. To takie poznawanie miasta w pigułce. W stolicy Dolnej Saksonii takie szybkie poznawanie miasta i jego największych zabytków ułatwia tzw. czerwona nić. To linia o długości 4200 metrów wymalowana na chodnikach i drogach. Poruszając się po niej, w ciągu kilka godzin można poznać to co najcenniejsze. Dla nas, jak i zapewne dla większości uczestników takim centralnym punktem zwiedzania był jednak Neues Ratthaus (Nowy Ratusz), w okolicach którego zostało zlokalizowane biuro zawodów, jak i bogate EXPO. Piękna budowla, urzekająca swoją wielkością, niejako patronowała nad umiejscowioną u jej podstawy imprezą biegową. Jedną z największych w Niemczech, uhonorowaną odznaką IAAF Road Race Silver Label. Jednocześnie uchodząca za jedną z najlepiej zorganizowanych w tym kraju. Już sama wizyta w biurze zawodów pozwalała się o tym przekonać, gdyż naszą  grupę obsłużyli wolontariusze mówiący, w przynajmniej dobrym stopniu, w języku polskim. Z innych ciekawostek należy wymienić fakt, że numery startowe są drukowane bezpośrednio przez osobę obsługującą biegacza, a pakiet poza numerem, kilkoma ulotkami i opaską na rękę, nie zawierał tak pożądanych w Polsce gadżetów.
Po raz ostatni próbowałem nauczyć Niemców pisowni "Ł"
Po odebraniu pakietów, już rozpierzchnięci na mniejsze grupy, poznawaliśmy kolejne atrakcje tego miasta. W moim przypadku wybór padł na uroczy park otaczający Ratusz od tyłu (Maschpark) i sąsiadujący z drugiej strony ze sztucznym jeziorem Maschsee, do złudzenia przypominającym poznańską Maltę. W niedalekiej odległości zlokalizowany jest też stadion klubu Hannover 96, a także Sportpark z bogatą infrastrukturą dla różnych dyscyplin sportowych. Jeszcze powrót przez ulice, przy których nowoczesne budownictwo mieszało się, ale i komponowało ze starszymi budowlami. W końcu wizyta na efektownym dworcu kolejowym, zaprowiantowanie się na kolację oraz śniadanie i można było wracać do hotelu (Novotel Suites) położonego nieopodal. Myliłby się jednak ten, który by myślał, że zmęczeni, poszliśmy od razu spać. O nie, te wieczorne godziny, spotkania i rozmowy chyba zapadają najdłużej w pamięci na takich wyjazdach. Tak było i tym razem. 
Poranek przywitał mnie z kolei słońcem, przebijającym się przez zasuniętą zasłonę i dochodzącym jakby z innego świata pytaniem - Pawciu, to co, może kawkę? O tak, kochane dziewczyny - To będzie fajny dzień -pomyślałem i zabrałem się za szykowanie śniadania.
 My - trochę sesyjnie.
Jako, że miejsce startu było całkiem niedaleko od hotelu to nie musieliśmy się specjalnie spieszyć. Obejrzeliśmy w telewizji początek biegu maratończyków, którzy ruszali na trasę już o 9:00. Półmaraton rozpoczynał rywalizację 10:45, a bieg na 10 km ruszał o 13:00. Wszystko to miało sprawić, iż poszczególne dystanse zbiegały się na mecie w podobnym czasie, dając rzadko spotykane widoki. Biegnący sprintem dziesięciokilometrowcy, a obok nieco podmęczeni półmaratończycy, którzy z kolei mijali mocno już wyczerpanych uczestników pełnego maratonu. Ciekawe to było zestawienie.
Wracając jednak do startu półmaratonu. Porządek, wydzielone i pilnowane strefy. Obsługa, która z uśmiechem na ustach udzielała wskazówek, każdemu kto potrzebował pomocy. Nad głowami helikoptery telewizji, a na dachach dyskretnie obserwujący wszystko policjanci. Sam start płynny, choć na początku dawało się odczuć tłok. Sytuacja poprawiła się od trzeciego kilometra, gdy wbiegliśmy na długą prostą wzdłuż wspomnianego wcześniej jeziora Maschsee. Z każdym kilometrem rosły też grupy kibiców, orkiestr i DJ-ów. Prawdziwa kumulacja nastąpiła pod tym względem gdzieś pomiędzy 7 a 14 kilometrem trasy. Zdawało się, jakby wszyscy mieszkańcy wyszli na rodzinny festyn. Nieustanny doping, dźwiek trąbek, dzieciaki przybijające piątki, a nawet starszy jegomość, który rozsiadł się wygodnie między pasami drogi i wznosił toast szampanem za wszystkich biegaczy. Niezapomniane wrażenie. Rozemocjonowany, nawet nie spostrzegłem jak zaczęliśmy zbliżać się do mety. Sprzyjał temu też płaski profil trasy, choć pod koniec dystansu dawało się odczuć już piekące słońce. Jeszcze dwa kilometry, półtora, jeden i w szpalerze kibiców, przy energetycznym kawałku ghostbusters, wbiegam na ostatnią prostą. Adrenalina i szczęście miesza się już z konkretnym zmęczeniem, a zegarek na linii mety pokazuje 1:32:23. Nigdy wcześniej nie pokonałem dystansu półmaratonu z taką lekkością, ten doping był genialny. W strefie finishera znów wzorowa organizacja. Medale, przekąski, woda, izotoniki, piwo bezalkoholowe. Co kto sobie życzy. Wszystko sprawnie i z uśmiechem. 
W doskonałych nastrojach wracamy wszyscy do hotelu, by po chwili regeneracji i prysznicu udać się w drogę powrotną. Tym razem w busie, szczególnie początkowo, jest jakby ciszej. Z czasem towarzystwo robi się też głodne, a ja chcąc nie chcąc muszę bić się z rolą tego złego, co pilnuje limitów czasowych. Koniec końców, pyszny lód z polewą karmelową pozwala osiągnąć kompromis co do godziny odjazdu. Po drodze też wymieniamy się opiniami, wrażeniami, oglądając setki, jeśli nie tysiące zrobionych fotografii. Docierając do domu czuję też swoistą satysfakcje, że mogłem pokazać (wielu po raz pierwszy), fajny zagraniczny bieg. Za to wszystko -  dziękuję HAJ Hannower  i miejmy nadzieję, do zobaczenia.

Ważniejsze informacje:
Termin: początek kwietnia
Start/meta : Friedrichswall ( od frontu Neues Ratthaus)
strona organizatora: www.marathon-hannover.de
Dystanse: maraton, maraton sztafety, półmaraton, 10 km
Biuro zawodów:  Trammplatz i ogrody przy Neues Ratthaus
Trasa: Łatwa, płaska i szybka






wtorek, 27 listopada 2018

Zobaczyć i wrócić -Mitja Marato Barcelona

Takie widoki to w Barcelonie codzienność

Barcelona, statystycznemu facetowi kojarzy się z legendarnym klubem piłkarskim i stadionem Camp Nou. Statystycznej kobiecie może ze świątynią Sagrada Familia i... FC Barcelona. Zatem trochę wbrew statystyce, informacje o Barcelonie zacząłem od poszukiwania terminów rozgrywanych tam biegów. Wpisując "półmaraton" jako pierwsza z reguły wyskakuje Mitja Marato Barcelona i to ona właśnie przykuła moją uwagę. Bliższe informacje wskazywały, że to naprawdę spory bieg, gromadzący na starcie kilkanaście tysięcy uczestników i sporo światowej elity. Dodatkowym plusem był jej termin, pokrywający się z naszymi feriami zimowymi. Czyli tak jakby dwie pieczenie..., hmm, ta wizja wydawała się naprawdę kusząca. Jeszcze tylko procedura zapisu, po wcześniejszych doświadczeniach z Gran Canarią już całkiem prosta i można było prawie jechać. A że "prawie" zwykle robi dużą różnicę, to mój entuzjazm był wystawiony na próbę już podczas organizowania samej podróży. Na pierwszy rzut poszła kwestia samolotu. Wizzair?- jest,  super. No nie, ale z Katowic lata tylko w niedziele. Odpada. Ryan?- też nie pasuje. Grr, robi się nieciekawie. W końcu jest lot Vuelingiem z Warszawy w poniedziałek. Dla nas to prawie anonimowa linia, ale w Hiszpanii ma status jak Lufthansa w Niemczech. Kolejna kwestia to hotel. Byleby był w miarę blisko do startu. Jest Ibis Bogatell. I znowu problem bo ponoć nie może być 2+2 w pokoju. Na szczęście kontakt poprzez infolinię Accora rozwiązuje tą kwestię i pozostaje czekać już tylko na termin wyjazdu.
Sagrada Familia 

Ten zbliża się bardzo szybko. Lot jest nad wyraz spokojny. Dodatkowo tuż przed lądowaniem mamy znakomita panoramę całej Barcelony. Pierwsze co rzuca się w oczu po wyjściu z samolotu to  ogrom teminala 2 na lotnisku El Prat. Żeby dotrzeć po bagaże, trzeba pokonać ponad kilometr. Na szczęście tablice informacyjne prowadzą podróżnych bardzo precyzyjnie do celu. Nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził od razu danych o wielkości tego lotniska. Te potwierdzają wcześniejsce spostrzeżenia bowiem Barcelona okazuje się mieć siódmy pod względem wielkości port lotniczy w Europie, obsługujący w ciągu roku pond 44 mln ludzi. Jak by nie było, taka Polska i jeszcze trochę przewija się przez to małe miasto. Nieźle. Wychodzimy z terminala, szybko lokalizujemy taksówki i... no właśnie. Jak powiedzieć do diaska nazwę tej ulicy. LLULL. Łamię sobie język,  na szczęście starszy taksówkarz wykazuje sporą dawkę zrozumienia i ruszamy. Sama podróż do centrum miasta trwa kilkadziesiąt minut, a popołudniowe korki jej z pewnością nie ułatwiają. Jest to też okazja do wstępnego zapoznania się z miastem. Nie brakuje kontrastów, ale i często też mijamy piękne budowle. Jak fajnie, jest poniedziałek, więc do niedzieli będzie z pewnością co oglądać - myślę i uśmiecham się szeroko.
Jak pomyślał tak zrobił. Kolejne dni mijają na długich wycieczkach. Jest przyjemnie ciepło. Jak na luty bajka, ok 17-20 stopni. W czasie jednej z pierwszych wypraw zahaczamy, a jakże, o kościół Sagrada Familia. Fenomenalna budowla, której tworzenie wciąż trwa. Jest też Casa Mila, czyli dom z fantazyjnymi balkonami. Idąc dalej trafiamy na Placa de Catalunya -piękny plac z fontannami i niezliczoną ilością turystów. Ta zresztą nie maleje gdy przemieszczamy się w kierunku portu po najsłynniejszym deptaku w Barcelonie- La Rambla. Wreszcie port, w którym ilość i wielkość cumujących statków, łodzi, jachtów robi niesamowite wrażenie. A to tylko jedna wycieczka. Nawet jak coś jest dalej to nie ma problemu bo stolica Katalonii posiada rozbudowaną sieć metra. Kilkanaście minut i jest się niemal na drugim końcu miasta. W ten sposób w kolejnych dniach zwiedzamy m.in. słynne i diabelsko drogie Camp Nou, kompleks sportowy będący bazą Igrzysk Olimpijskich z 1992 roku, na wskroś nowoczesny wieżowiec Torre Agbar i wiele, wiele innych, równie ciekawych miejsc. W Barcelonie można chodzić tymi samymi ścieżkami i wciąż odkrywa się coraz to nowe miejsca.
Torre Agbar w blasku księżyca- iście kosmiczny widok
A że nie samym zwiedzaniem człowiek żyje, to wieczorami można wykorzystać przyjemny klimat do intensywnego treningu. Kilometry mijają szybko, z każdym dniem też przybywa biegaczy. Wyraźny znak, że bieg jest coraz bliżej. Mniejsze, większe grupy. Wszystkie rozgadane i uśmiechnięte, przemierzają nadmorska promenadę, która ciągnie się niemal przez 10 kilometrów od Platja de Sant Sebastia, aż po nowoczesny Parque del Forum.  Bardzo sprzyjający klimat pozwolił też na wykonanie treningu objętościowego, który miał zaprocentować w wiosennych startach. Tak czy owak licznik w piątek pokazywał ponad 80 km przebiegniętych po katalońskiej ziemi. Aby choć trochę dać organizmowi odpocząć, sobota przed startem była poświęcona na całkowity relax ,  wizytę w biurze zawodów i EXPO. I tu kolejne zaskoczenie, bo mimo, że bieg ma kilkanaście tysięcy uczestników to EXPO w zasadzie nie ma. Całość biura zawodów znajduje się na ostatnim piętrze Centrum Handlowego Arenas de Barcelona. Szybki, sprawny odbiór pakietów. Kilka stanowisk organizatorów, jeden box sponsora technicznego czyli Brooks'a i to w zasadzie wszystko. Najbardziej zastanawiający jest jednak fakt prawie całkowitego braku stoisk organizatorów innych biegów. Kolejne godziny mijają na pseudo ładowaniu węglowodanów i obserwacji jak sprawnie buduje się całe zaplecze biegu. To z kolei jest bardzo duże i zajmuje długi odcinek Passieg de Pujades, a także szeroki deptak, aż do Arc de Triomf. O jego sprawności przekonamy się już jutro, tymczasem zapada zmrok i po wciągnięciu "łatwostrawnej" pizzy kładę się spać. Wyczekując niecierpliwie poranka i sporej dawki emocji.
Torre do Comunicacion w Parku Olimpijskim
Ponieważ start jest już o 8.30, na śniadanie schodzę tuż po szóstej. W przeciwieństwie do innych dni, tym razem hotelowa stołówka tętni życiem i mieszającymi się dyskusjami w rozmaitych językach. Oczywiście dominują Hiszpanie, ale są też Anglicy, Niemcy, Francuzi, Portugalczycy, Włosi i Japończycy. Spotykam też kilku rodaków, zamieniamy kilka słów, życzymy powodzenia i powoli przemieszczamy się na start. Ten jest niedaleko, a do rozgrzewki znakomicie nadaje się położony obok Park de la Ciutadella. Z każdą minuta tłum gęstnieje, spiker wita wszystkich przybyłych, a rytmiczna muzyka dodaje sił. Wejścia do stref są rygorystycznie sprawdzane, a stewardzi zdecydowanie nakazują udawać się do tej właściwej, oznaczonej na numerze startowym. Po krótkim namyśle decyduję się stanąć za pacemakerami na 1:30. Zobaczymy-myślę i czekam na start. Ten następuje niebawem, falami w towarzystwie wystrzałów konfetti. Mimo szerokich ulic, na pierwszych kilometrach jest ciasno. Momentami bardzo. Jeden z biegaczy przede mną, przypłaca to bolesnym upadkiem, a mi i kilku innym osobom w jakiś ekwilibrystyczny sposób udaje się uniknąć większego karambolu. Z każdym metrem coraz bardziej czuję jednak w nogach dystans pokonany w ostatnich dniach. Jeszcze odcinek wiodący lekko pod górę na Av. de Parallel udaje się pokonać razem z zającami, jednak na kolejnej prostej odpuszczam i zwalniam o jakiś 10-15 sek na kilometrze. Zmęczenie rośnie, ale liczne grupki kibiców i rozmieszczone co ok. kilometr zespoły samby, nie pozwalają na poddanie się. Zdecydowanie największa strefa kibicowania jest prze Arc de Triomf, gdzie słyszę też kilka ciepłych słów od rodaków. To już ósmy kilometr, ale wtedy też zaczyna się odcinek, niby płaski a jednak z przeciwnym wiatrem. Trzeba to pokonać, przed oczyma zostaje mi obraz biegacza, który przemierza trasą na boso. Szacun. Kolejne kilometry ciągną się coraz bardziej, choć tempo utrzymuje się na stałym poziomie. Wreszcie docieramy do Av. Diagonal, jednej z głównych arterii Barcelony, gdzie pokonujemy odcinek w obie strony. To jakby skraca dystans. Poźniej już tylko bieg niemal brzegiem morza, wreszcie z wiatrem w plecy i powoli zbliżam się do mety. Wymęczony, wypluty staram się jeszcze przyspieszyć na ostatnich metrach, ale organizm ma całkiem inne zdanie w tej kwestii. Ostatecznie, "kreskę" przecinam po upływie 1:34:04.
Coś kiepski ten uśmiech :)
Radość chwilowo przegrywa ze zmęczeniem, a ja jak owieczka podążam z innym uczestnikami w kierunku strefy mety. Teraz też moge się dobitnie przekonać, jak przemyślana i obszerna ona jest. Poncho w które wchodzą spokojnie dwie osoby, napoje, banany, medal- wszystko to odbieram bardzo sprawnie mimo bardzo dużej liczby biegaczy. Na końcu czeka mnie jeszcze jedno miłe zaskoczenie, gdyż grawerowanie medali, na które choćby w Poznaniu trzeba było sporo poczekać w kolejce, tu odbywa się w przeciągu minuty-dwóch. Po prostu więcej urządzeń i specjalne opaski będące dowodem opłaty za grawer, które są przecinane w momencie podejścia do stanowiska, bardzo usprawniają pracę. Jeszcze pamiątkowa fotka i powrót do hotelu. Po drodze jeszcze urocza sytuacja, kiedy to na 20 kilometrze, do kibicującej na wózku inwalidzkim dziewczyny podbiega uczestnik biegu, klęka i oświadcza się jej. A cala okolica nagradza to gromkimi brawami. Super.  Mimo wszystko jednak zaczynam marzyć tylko o tym, aby się wyspać. To był ciężki tydzień, w którym po raz pierwszy w karierze złamałem 100 kilometrów.
Ciężki biegowo, nie oznacza jednak, że był to ciężki czas. Piękna pogoda w lutym, sporo zwiedzonych miejsc i jeszcze więcej nieodkrytych sprawia, że jeśli tylko będę miał możliwość, to wrócę by znów podziwiać serce Katalonii. No, może następnym razem uda się też wybrać na mecz FC Barcelona. Jak na prawdziwego faceta przystało :)

Garść najważniejszych informacji:
- termin imprezy- ok. 10 lutego
- strona www - edreamsmitjabarcelona.com
- start/meta - passeig de Pujades
- trasa dość łatwa, brak wymagających podbiegów,  rekord wynosi 59:47
- biuro zawodów - Centrum Handlowe Arenas de Barcelona przy Placa Espanya.






czwartek, 22 listopada 2018

I tak to się zaczęło... - Gran Canaria Maraton


Las Palmas widziane od północnej strony

Mając na koncie już kilkanaście dłuższych biegów, coraz częściej myślałem o tym, aby spróbować swoich sił gdzieś za granicą. Powoli też kiełkował pomysł, aby to umiejętnie połączyć ze zwiedzaniem danego miejsca. Nie tylko pojechać, przebiec i wrócić. O nie, to nie w mojej naturze. Pomyszkować, poszukać ciekawych miejsc. Zobaczyć świat z nieco innej strony. Tylko jak? Jeszcze zupełnie zielony w tych tematach, znalazłem informację o biegach na Gran Canarii. Po części przypadkiem, po części dlatego, że patrzyłem na coś w styczniowym terminie. Zapisy- hmm, po hiszpańsku. Chwila, pół biedy, są też po angielsku. Ceny- przystępne. Z wypiekami na twarzy czekałem na zaakceptowanie płatności kartą. Jest. Hurra! Tak, wtedy to była radość. Kolejny krok- jak tam dolecieć? Ryanair- też debiut. Dzisiaj się z tego można śmiać, ale wtedy, hmm więcej pytań niż odpowiedzi. W rezultacie po raz pierwszy, a zarazem ostatni zdecydowałem się na najbogatszą taryfę. Chyba w obawie, żebym nie został na lotnisku :)
Czas mijał szybko, na skrzynkę mailową przychodziły kolejne wiadomości. Również strona na FB była regularnie aktualizowana. Spore wrażenie wywarł na mnie informator, przysłany jakiś miesiąc przed imprezą. Dokładnie co, gdzie, kiedy. Pewnie z 40 stron. Informacje tam zawarte pozwalały poczuć się pewniej. Nawet się obawiałem, że za pewnie. 
Jadąc do Krakowa obserwowałem z coraz większą zadumą termometr, który pokazywał momentami -14 stopni. Jak to, za parę godzin mam być tam gdzie jest plus dwadzieścia? W tym konkretnym momencie wydawało się to surrealistyczne. Nawet samolot się zmroził i dopiero po gruntownym odmrażaniu, w specyficznym zapachu glikolu wznieśliśmy się w powietrze. Lot jak lot, tyle, że trwał prawie 6 godzin. W końcu jednak na bezkresnej toni wody zaczął się pojawiać jakiś ląd. Od tego momentu nie trwało już długo, jak wylądowaliśmy. Pierwsze metry na zewnątrz i trzeba było szybko zrzucać swetry. Rzeczywiście, ciepło jak u nas późną wiosną. Trochę chmurek. Widoki przednie. Kolejne, miłe zaskoczenie czekało nas w wypożyczonym samochodzie, gdzie nawigacja okazała się "gadać" po polsku. Od tego momentu to już prawie jak w domu. Cóż, taki drobiazg, a cieszy.
Majestatyczne klify w Puerto de Las Nieves 
Nasz hotel mieścił się w Velcindario, w środkowej części wyspy. Dobre miejsce wypadowe, zarówno na cieplejsze południe wyspy, jak i w kierunku stolicy Las Palmas i innych ciekawych miejsc położonych na północy. Z tego faktu też skrupulatnie skorzystaliśmy. W czasie tych kilku dni udało się zobaczyć i wydmy w okolicach Maspalomas, i północne krańce wyspy, docierając aż do miejscowości Puerto de Las Nieves. Wyraźnie dało się zauważyć różnicę klimatów na tej niewielkiej przestrzeni. Na południu ciepło, wręcz upalnie w niektórych momentach. Na północy z kolei bardziej wietrznie, nawet raz solidnie popadało. Ale to jakiś kwadrans, po którym znowu wyszło słońce. Ponadto w pamięci zapadły jeszcze przynajmniej dwie rzeczy: duże różnice wysokości i fakt, że w styczniu o godz. 19 tam jest jeszcze jasno. Z tego też powodu dochodziło do zabawnych sytuacji podczas rozmów telefonicznych. Jakoś nie docierało, że w Polsce mają już głęboką noc. Człowiek się szybko przyzwyczaja do dobrego.
Styczeń - zima w pełni :)
Oczywiście, zwiedzanie wyspy odbywało się w przerwach pomiędzy imprezami związanymi z Gran Canaria Maraton. Na początek biuro zawodów, zlokalizowane na tarasie centrum handlowego Las Arenas. Szybko, sprawnie i uprzejmie. Po wypełnieniu ankiety medycznej można było odebrać pakiet, w skład którego wchodziła m.in. ultralekka koszulka Mizuno. W tym samym miejscu odbywało się też EXPO, może nie jakieś imponujące rozmachem, ale za to z ciekawymi prezentacjami produktów i imprez. W sobotę przeżyliśmy też coś, czego do tej pory nie widzialem w Polsce: bieg charytatywny, liczący ok. 3,5 km, który zgromadził na starcie  blisko 5 tysięcy ludzi. Szok to chyba słowo najlepiej oddające nasze wrażenie. Dzieci, osoby starsze, inwalidzi, weterani. Niejednokrotnie bez kończyn. Wszyscy solidarnie, powoli przemierzali trasę nadmorską, przepraszam nadoceaniczną promenadą. Szok kolejny kiedy jedna z Pań upadła, od razu kilku mężczyzn pomogło jej wstać, a wszyscy dookoła zaczęli bić brawo. Zauroczeni tymi obrazami dotarliśmy do mety, gdzie każdy otrzymał też śniadanie. Już wiedziałem, że będzie fajnie. Musi być, bez względu na czas.
Podbudowani, zrelaksowani jechaliśmy, jeszcze po ciemku, w niedzielny poranek na start. Nawet trochę pokropiło, jednak temperatura w okolicach 13-15 stopni wydawała się idealna na bieg. Dość restrykcyjnie pilnowane wejścia do stref trochę uprzykrzyły mi życia, gdyż ze względu na debiut, organizatorzy przydzielili mi strefę ostatnią. W myśl powiedzenia "Polak potrafi" na starcie znalazłem się jednak w dość dogodnym miejscu. W absolutnie międzynarodowym otoczeniu, w którym jednak polscy biegacze byli widoczni na każdym kroku. Tak też zrodziła się moja spontaniczna strategia na bieg, gdy z jednym z rodaków ustaliliśmy pożądane tempo. Jako, że startowaliśmy na różnych dystansach (kolega- maraton, ja- połówka), wiedzieliśmy, że będziemy biec razem do ok. 10 km. Zawsze to lepsze niż nic. Jescze chwila, odliczanie, głośna muzyka i ruszyliśmy. Z początku z założonego tempa niewiele wychodziło, gdyż biegliśmy przez dość wąskie uliczki. Od 2-3 kilometra zrobiło się już szerzej, a na 5 kilometrze wbiegliśmy na autostradę położoną wzdłuż wybrzeża. Tempo rosło, wiatr nie przeszkadzał, nawet pofałdowania terenu nie wydawały się takie złe. Ten obraz zmienił się jednak na wspomnianym 10 kilometrze. Maratończycy pobiegli na dłuższą pętle i mieli w to miejsce wrócić za kolejnych niemal 10 kilometrów, a my nawróciliśmy, dostając z miejsca dość silny wiatr w twarz. Pofałdowania, których w tamtą stronę niemal nie zauważyłem, teraz okazały się całkiem wymagającymi górkami. Na szczęście niezbyt długimi, a i sama trasa na 16 kilometrze wracała między zabudowania. Z każdym kilometrem było też coraz więcej dopingu. Dla każdego, bez względu na narodowość. Do dziś mam przed oczami starszą Panią, która wybiega ze sklepu i niemal krzyczy Pawel, Pawel arriva.  
Ile to dodaje energii, chyba każdy biegacz dobrze wie.
Mamy też inne szczęście, gdyż ostatnie 2 kilometry biegniemy z silnym wiatrem w plecy. Z tempem dochodzącym do 4:00 wpadam więc na metę i już wiem, że może będą inne biegi, ale ten zawsze będzie pierwszym zagranicznym. Odbieram medal, kolorowy jak wyspa i mogę skorzystać z dobrodziejstw strefy mety. Ponownie spotykam liczną grupę rodaków. Zamieniamy kilka zdań, wymieniamy opinie i przy okazji możemy też dopingować, równie liczną grupę biegaczy, startujących teraz na dystansie 10 kilometrów. Może to i pewna niedogodność, ale parkingi w okolicach startu można opuścić dopiero po zakończeniu biegów, więc i tak nie ma się co w tym momencie spieszyć.
Dzień później w hotelowej stołówce, ze zdziwieniem odkrywam, iż lokalna gazeta wydrukowała specjalny dodatek poświęcony wyłącznie weekendowym biegom. Co więcej, są wymienieni w niej z imienia i nazwiska wszyscy uczestnicy. Oczywiście nie mogę sobie tego odmówić i po chwili jeden z egzemplarzy jest już moją cenną pamiątką. Dowiaduję się też, że z czasem 1:36:14 zajmuje 292 miejsce w gronie ponad 3000 półmaratończyków. Na królewskim dystansie, bieg ukończyło natomiast 1046 uczestników.
Z pewnością Gran Canaria Maraton jest imprezą godną polecenia. Przede wszystkim ze względu na klimat, życzliwość i widoki, jakże odmienne od tych panujących w tym czasie w Polsce.
Te wspomnienia docierają do mnie ze zdwojoną mocą, gdy po powrocie do kraju muszę przez ładne kilkanaście minut rozmrażać samochód, niemal zakuty lodem. Gdzie to ciepło, gdzie to słońce. Brr.

Najważniejsze informacje:
-termin zawodów- ok. 20 stycznia
- strona organizatora - http://grancanariamaraton.com
- start/meta  Las Palmas de Gran Canaria, Av. Jose Sanchez Penate
- trasa- malownicza, bez większych podbiegów, jednak na pewno nie płaska, średnio łatwa.
- biuro zawodów : Centro Commercial Las Arenas (przy starcie)