piątek, 30 listopada 2018

Apokalipsa na mecie - Copenhagen Half Marathon

Gdy biegniesz gdzieś i na 18 kilometrze zaczyna padać - jest ok., nawet fajnie. Gdy kilometr dalej słyszysz pierwsze grzmoty - nadal humor Cię nie opuszcza. Gdy z każdym kolejnym metrem deszcz się wzmaga, a droga zaczyna przypominać rwący potok - zaczynasz przeczuwać, że robi się niedobrze. Gdy biegniesz do mety w ścianie wody i huku grzmotów - serce wali już jak szalone. Gdy w końcu siedzisz skulony pod deklem od śmietnika, a na telefonie pokazuje się niemal surrealistyczne info COMPETITION CANCELLED - wiesz już, że jest bardzo niebezpiecznie, a Ty właśnie jesteś tego świadkiem.
Z tej perspektywy obserwowałem metę, nie mając większych możliwości na schronienie się w bezpiecznym miejscu
To nie jakiś dramat, tylko rzeczywiste wydarzenia, które spotkały większość uczestników półmaratonu w Kopenhadze. Jednego z najszybszych na świecie, z frekwencją na poziomie 20 tysięcy uczestników i absolutną, światową elita. Tym razem jednak do tego pięknego wydarzenia, swoje dorzuciła natura.
Uczciwie trzeba jednak przyznać, że nic nie wskazywało na taki rozwój wypadków. Po sobotnim przylocie do Kopenhagi SAS-em, przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Dlaczego SAS? Bo ma zdecydowanie najgęstszą siatkę połączeń z wielu lotnisk w Polsce. My (leciałem z niezawodnym Ryśkiem) zdecydowaliśmy się na lot z Warszawy, gdyż przy założeniu, że ma to być wycieczka sobotnio-niedzielna, zależało nam na odpowiednich godzinach lotu. Tymczasem Poznań, choć miał w te dni połączenia, to odpadał gdyż powrót miał być w południe, co w praktyce oznaczałoby konieczność powrotu w poniedziałek. Nie jest też żadną tajemnicą, że planowanie choćby najkrótszego wylotu do Danii czy innych skandynawskich krajów wiąże się ze stosunkowo dużymi wydatkami. Hostel w niewielkiej odległości od startu i trochę większej od centrum to w naszym przypadku koszt ok. 600 zł ze śniadaniem na 2 osoby. O hotelach klasy Mercure czy Novotel od razu mogliśmy zapomnieć, gdyż doba w nich startuje od ok. 1500 zł. Na tym tle sam przelot nie był przerażająco drogi i zamknął się w kwocie ok. 500 zł w dwie strony. Ciekawostką jest też to, że organizatorzy półmaratonu umożliwili zakup przez internet biletów na całą komunikację w Kopenhadze w dość korzystnej cenie. Z  kolei sam pakiet, nabywany nawet w najwcześniejszym terminie, nie należy do najtańszych i jego ceny startują od ok. 250 zł.
W Kopenhadze każdy pasażer może się poczuć jak maszynista
Wracając jednak do samego miasta. Już podróż z lotniska do centrum linią metra okazała się ciekawym doświadczeniem, gdyż w Kopenhadze wagoniki są całkowicie zautomatyzowane i nie posiadają maszynisty. Stąd też dla turystów sporą frajdą jest ogłądanie trasy przez czołową szybę. Wrażenie super. Innym ciekawym rozwiązaniem jest to, że nie można na peronach wpaść na tory. Są one odgrodzone masywnymi szybami, których część automatycznie rozsuwa się razem z drzwiami metra. Samo metro jest w dużej części, szczególnie poza centrum, kolejka nadziemną, stąd też są spore możliwości podziwiania panoramy miasta. Po przybyciu do stacji docelowej, przesiadamy się jeszcze na autobus. To co się rzuca w oczy to postoje dla rowerów. Setek, jeśli nie tysięcy rowerów. Najczęściej nie zabezpieczonych przed kradzieżą. Jak oni tam się z tym wszystkim ogarniają, dla obcokrajowca pozostaje tajemnicą. Z kolei we wszystkich środkach komunikacji zwraca uwagę tzw. Bla punkt, czyli niebieski czytnik do którego lokalni pasażerowie przykładają smartfony, aby aplikacja pobierała/wstrzymywała czas w wykupionym bilecie. Nie ma już tradycyjnych biletów kartonikowych.
Z Ryśkiem - jeszcze na sucho
Po przybyciu do naszego lokum, minimalistycznego, ale zadbanego, niemal od razu ruszamy na miasto. Wyposażeni w mapę mijamy kilka uliczek z wszechobecnymi domami z czerwonych cegieł, przechodzimy obok szpitala akademickiego i docieramy do olbrzymiego, tętniącego zielenią Faelledparken, gdzie ma być zlokalizowane miasteczko biegowe. W sobotę ten teren opanowały jednak dzieci, dla których zorganizowano sporo atrakcji z biegami na różnych dystansach na czele.
Idziemy jeszcze kilkaset metrów w okolice stadionu Parken, gdzie zlokalizowano biuro zawodów i EXPO. Szok obyczajowy, to chyba najtrafniejsze określenie, które przeżywamy podczas odbierania pakietów. Uprzejme wolontariuszki wydają nam numery startowe bez sprawdzania dokumentów i zapraszają do odbioru koszulek Nike w następnym korytarzu. Tu, ku naszemu olbrzymiemu zdziwieniu, nikt też nie odhacza odbioru koszulki. Wystarczy podać rozmiar. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, co by się działo np. w Poznaniu przy takich zasadach. Zapewne znalazłyby się osoby, które zebrałyby pokaźną kolekcję. Cóż, co kraj to obyczaj. I to właśnie w podróżach jest fascynujące.
Borsen -obecnie siedziba Duńskiej Izby Handlowej
Samo EXPO jest średniej wielkości i poza bogatą ofertą sponsora technicznego nie wyróżnia się od tych, spotykanych na innych, podobnej wielkości biegach. 
Reszta wrześniowego popołudnia schodzi nam na zwiedzaniu centrum miasta. Zaczynamy rozumieć dlaczego tutejszy bieg jest tak szybki. Wszędzie płasko, czasami zdarzają się tylko delikatne wzniesienia sięgające kilku metrów. Dość szybko docieramy zatem w bardzo ruchliwe okolice Round Tower (Okrągła Wieża) i dalej z tłumem turystów idziemy w kierunku nabrzeża. Mijamy budynek Borsen z nietypowymi, zakręconymi wieżami, z mostu Knippelsbro podziwiamy wejście do portu, a następnie poruszając się wzdłuż kanału portowego docieramy do ultranowoczesnego budynku biblioteki i Narodowego Muzeum Fotografii. 
Pomnik H.C. Andersena
Dalej ogrody Tivoli ze sporym lunaparkiem, majestatyczny ratusz z pomnikiem H.C.Andersena, Katedra Maryi Panny i ... uff. Dużo by jeszcze wymieniać. Po prostu w tym mieście jest co zwiedzać. Nawet, a może lepiej w kilka dni, niż tak my w jedno popołudnie. Cóż, tak wybraliśmy. Przynajmniej będzie powód, żeby tu jeszcze kiedyś wrócić.
Dzień dość szybko się kończy, więc robimy niezbędne zakupy i zmykamy do naszego hostelu. W lobby i na korytarzach można odnieść wrażenie, że goście to niemal sami biegacze, reprezentujący wiele państw. Rzut oka na prognozy pogody. Przewidywane przelotne opady deszczu, popołudniu możliwe burze. Nic specjalnie niepokojącego. Może zatem uda się pościgać. Może... a nie, nie myślę już o tym i spokojnie zasypiam.
Poranek wita nas podobną pogodą, jak w sobotę. Toaleta, śniadanie, cała biegowa procedura ubierania się i wychodzimy na start, zaplanowany na 11:15. Wspomniany wcześniej Faelledparken tętni życiem, a w centralnym jego punkcie na dużej polanie rozlokowano namioty depozytu, szatni i strefy mety. Po pokonaniu dość wąskiego wejścia do tej strefy pod czujnym okiem ochroniarzy reszta czynności idzie już sprawnie. Depozyty czytelnie opisane, drogi do stref startowych oznaczone kolorami. Ilość startujących robi jednak swoje i chwilę trzeba się przeciskać. Na szczęście w samych strefach nie ma tłoku i początkowo wszyscy solidarnie się rozgrzewają, biegając po jej obwodzie. Oczywiście z każdą minutą robi się coraz gęściej. Spikerzy witają żywiołowo wszystkich przybyłych. Okazuje się, iż na starcie jest blisko 20 tysięcy biegaczy ze 103 państw. To robi wrażenie. Widać też, i to dość często Polaków. 
Doping w Kopenhadze -głośny, fanatyczny, cudowny
Godzina startu zbliża się nieubłaganie, odliczanie, wystrzał startera i ruszamy. OsterAlle jest szeroka, więc można biec w pożądanym miejscu i tempie. Trochę gorzej jest po jej opuszczeniu, gdyż kolejne ulice są już węższe i trzeba bardziej uważać, by nie zaliczyć wywrotki. Tempo jednak jest obiecujące, delikatnie lepsze nawet od założeń. I ta publiczność. Niemal na każdym odcinku, żywiołowo dopingująca. Z gwizdkami, trąbkami czy nawet racami. Są też zespoły muzyczne, orkiestry i DJ-e. Płasko, płasko cały czas i robi się też trochę luźniej. 4:00, 4:02, 4:05 -tempo daje nadzieje na dobry czas. I tak do 12 km gdzie delikatnie mnie odcina. Powoli robi się też bardziej pochmurnie i temperatura spada, a wiatr zaczyna być nieco odczuwalny. Biegnę jednak, tym kibicom nie można tego zrobić. Wyrównuję tempo na 4:20-4:25 i pokonuję kolejne kilometry.
 Gdy elita jest już dawno na mecie, na nas zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Atmosfera nadal jest jednak gorąca. Tyle, że te pojedyncze początkowo kropelki szybko zaczynają się przeradzać w regularna ulewę. To nic, przecież do mety jest już blisko. Gorzej z tymi biegaczami, którzy startowali z końcowych stref. W tym momencie nie można już nic jednak na to poradzić. Coraz większe kałuże, a wkrótce też płynące potoki sprawiają, że czas nie jest już najważniejszy. Dodatkowo, na przedostatniej prostej - Osterbrogade, dopada nas burza. Widzimy błyskawice przeszywające niedaleko nas niebo i po chwili głuche odgłosy grzmotów. Na OsterAlle wpadamy już w scenerii jak z filmy katastroficznego. Byle do mety, byle w nas nie trafiło. To jedyne myśli, które wtedy przychodzą do głowy. W końcu jest, udaje się. Mijam linię mety, odbieram medal i machinalnie szukam miejsca by się gdzieś schronić. Nie ryzykuję przejścia na polaną, gdzie są depozyty, gdyż ten odcinek trzeba pokonać między drzewami. A burza tak jakby stanęła dokładnie nad nami. Nawet nie można już rozróżnić grzmotu od błyskawicy. Wszystko zlewa się w jedno. Chowam się pod deklem jednego ze śmietników wraz z kilkoma innymi biegaczami i pozostaje nam obserwować tylko biernie wydarzenia. Z każdą już sekundą, a nie minutą jest coraz gorzej. Wkrótce też, na sygnałach przedzierają się służby ratownicze. Okazuje się, że kilku biegaczy ucierpiało. Później dowiadujemy się, że organizatorzy podjęli w tym momencie decyzję o odwołaniu zawodów, a końcówka uczestników nie mogła nawet dotrzeć do mety i została skierowana w inne, bezpieczniejsze miejsca.
Nerwowość wzmaga u mnie fakt, że nie mogę się w żaden sposób skontaktować z Ryśkiem. Wiem, że był na trasie, ale telefon cały czas milczy. Po kilkudziesięciu minutach postanawiam wrócić do hotelu i tam na niego poczekać. Przedzieram się przez polanę, która teraz stała się jedną wielką kałużą, depozyt odbieram też niejako z wody. Wszystko przemoczone. Tymczasem niebo zaczyna się przecierać i pojawia się słońce. W hotelu gorący prysznic, pakowanie w cudaczny sposób by chociaż jakoś oddzielić te mokre rzeczy i oczekiwanie. Niepewność, doba hotelowa się kończy a Ryśka ani widu. W końcu pakuję też jego rzeczy i udaję się do lobby hotelowego. Uwierzcie, że nie były to przyjemne chwile. W końcu jest, pojawia się w drzwiach. Czuję niesamowitą ulgę. Okazuje się, że ofiarą ulewy padł przede wszystkim telefon, stąd problemy z połączeniem się. Niejako na podsumowanie tej przygody wznosimy toast duńskim piwem i udajemy się z powrotem na lotnisko. O niedawnej nawałnicy świadczą już tylko spore kałuże i nieczynne niektóre przystanki autobusowe. Przygodę przeżywamy też w metrze, bowiem Ryśka bilet jest... w telefonie, a tu jak na złość pojawia się kontroler. Na szczęście przyjmuje nasze tłumaczenie o deszczu. Dalej jest już spokojnie, tylko w Warszawie wita nas, a jakże, ulewa. I niezbyt miły taksówkarz, który jawnie daje do zrozumienia, że jest niezbyt zadowolony ze stosunkowo krótkiego kursu z nami. Ale to już szczegół. Po tym co przeżyliśmy w ten weekend, mało co nas jest w stanie zaskoczyć. 

Ważniejsze informacje:

Termin biegu- połowa września
Strona organizatora - www.cphhalf.dk
Start./meta: OsterAlle przy stadionie Parken
Dystans : półmaraton
Trasa - płaska, ultraszybka
Biuro zawodów: Budynek siłowni Sparta Hallen




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz