niedziela, 2 grudnia 2018

W raju. Nie tylko biegowym - Valencia Maraton

Są takie miejsca, do których wracamy ze szczególnym sentymentem. Zawsze wspominamy je z uśmiechem, często przed oczyma ukazują się obrazy z tych miejsc. Jeśli chodzi o takie sentymentalne miejsca w Europie, to z pewnością należy do nich Valencia. Od wielu lat organizuje ona najbardziej spektakularne biegi w Hiszpanii, a rozgrywany na przełomie listopada i grudnia maraton należy też do najszybszych na świecie. Co czyni jednak to miasto jeszcze bardziej wyjątkowym, to to, że oprócz biegowej imprezy oferuje ono niezwykle liczne zabytki, komponujące się z ultranowoczesną architekturą, a także najczęściej ciepłą i słoneczną pogodą o tej porze roku.
Niesamowity finisz na wodzie w Ciutat de les Arts i les Ciencies wyróżnia ten maraton na całym świecie
Pomysł na odwiedzenie tego miasta wziął się po którejś z kolei lekturze pisma Distance Running, wydawanego przez AIMS i kolportowanego na wielu biegach na świecie (w Polsce choćby podczas półmaratonu w Pile). Same superlatywy, w których był opisywany Valencia Maraton, a także sugestywne reklamy samego biegu, przeważyły szalę, iż zakończenie sezonu odbędzie się właśnie w tym miejscu. Pozostało jeszcze tylko pozałatwiać formalności i szykować formę. Na początek zapisy - szybko, łatwo i zważywszy na rangę imprezy wcale nie za drogo bo w pierwszym terminie opłata wyniosła 45 EUR. W przeciwieństwie jednak do niemieckich czy czeskich biegów, tu pakiet startowy jest bardzo bogaty, podobny do najlepszych biegów w Polsce. Kolejna sprawa to bilety lotnicze. Wybór ponownie padł na Ryanair'a i lot podwarszawskiego Modlina, główne ze względu na korzystny termin wylotu/przylotu, a więc czwartek-poniedziałek. Bilety z dokupionym bagażem zamknęły się ok. 800 zł na dwie osoby.
Wiele budynków jest efektownie podświetlonych - tu siedziba poczty
 No i wreszcie lokum, którym został apartament 4-osobowy przy Placa de Napols i Sicilia, urokliwej części starego miasta. Dużym plusem tej lokalizacji było to, że niemal od progu można było poczuć atmosferę tego miasta. Liczne knajpki z tapasami, muzycy grający przy niedaleko położonym Placa de la Mare de Deu czy bliskość ogromnego parku miejskiego - to wszystko przesądzało o wyjątkowości tego miejsca i przekonywało o słuszności wyboru.
Taras, słońce, aromatyczna kawa -najmilsza chwila poranka
Już pierwsze godziny po przybyciu na miejsce potwierdziły wcześniejsze oczekiwania. Apartament, choć dość wiekowy i bez działającego ogrzewania, to jednak przestronny i posiadający to coś, co pozwalało doskonale wyczuć klimat okolicy. Był to mianowicie taras z widokiem na plac i okoliczne kamienice, na którym już do końca pobytu spożywaliśmy wszystkie posiłki i choć nieraz było chłodno, to przyjemność wsłuchiwania się w odgłosy miasta, dyskusje gości w okolicznych kafejkach i podziwiania zachodów słońca rekompensowała to wszystko z naddatkiem. To zupełnie inne odczucie, niż pobyt nawet w najlepszym hotelu. Ten aromat kawy o poranku, pieczywo, oliwki i regionalne specjały. Mmm. Coś wspaniałego.
Równie niezapomniane wrażenia towarzyszyły nam przy zwiedzaniu miasta. Czy to za dnia, czy też wieczorem ścisłe centrum sprawia magiczne wrażenie. Co ulica, co kawałek to nowy zabytek, budowla, która pochłania twoją uwagę. To Katedra z efektowną wieżą Torre de Micalet, to wiecznie ruchliwy Placa de la Reina, a za chwilę jeszcze większy Placa del Ayuntamiento z ratuszem, budynkiem poczty i pozostałymi, niemniej efektownymi budowlami. Kawałek dalej z kolei duży dworzec Estacio del Nord i przylegająca do niego arena walk byków. Spacerując po tej części Walencji na pewno nie będziesz się nudzić.
Magda i jej "wsparcie" przy biurze zawodów biegu na 10 km
Z innej, ale nie mniej fascynującej strony poznajemy miasto w piątkowe przedpołudnie, gdy wyruszamy po odbiór pakietów. Razem z Magdą i Karolem, towarzyszącymi nam w tej podróży, ruszamy z naszego "domu" w kierunku Jardin Del Turia, ogromnego parku miejskiego, otaczającego niemal całe centrum miasta. Niezliczona ilość ścieżek, położonych często w cieniu rosnących tam drzew, stanowi doskonałe miejsce dla spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Dodatkowo, idąc w kierunku biura zawodów, po jednej i po drugiej stronie możemy podziwiać architektoniczne perły Walencji. Nowoczesny most de l'Exposicio, filharmonia Palau de la Musica, plac zabaw Park Gulliver - to tylko niektóre z nich. Z czasem pojawia się też cel naszej dzisiejszej wycieczki - Ciutat de les Arts i les Ciencies. Na wskroś nowoczesny, niemal kosmiczny zespół obiektów, będący dumą Walencji. To właśnie w nim zlokalizowane jest biuro zawodów i meta maratonu. Swoimi rozmiarami przytłacza to wszystko co do tej pory widziałem. Osobne biuro dla maratonu, osobne dla biegu na 10 km. Wspólne, bogate EXPO z dużą ilością wystawiających się organizatorów innych biegów. To naprawdę dobra okazja by poszukać celów podróży biegowych na przyszłość.  Sam obiór pakietów jest bardzo sprawny, a to dzięki sporej ilości stanowisk. Tak sprawnie już nie idzie za to w przypadku Pasta Party, tutaj zwanego Paella Party. Mimo, iż teren do tego przeznaczony jest spory, to jednak trzeba odstać kilkanaście- kilkadziesiąt minut na swoją kolejkę. Ogólnie jednak, atmosfera wśród ponad 25 tys. biegaczy jest niesamowita i daje przedsmak tego, co czeka wszystkich w niedzielę. Wycieczkę w tym dniu kończymy nad Morzem Śródziemnym, gdzie po chwili zastanowienia postanawiamy wziąć krótką kąpiel. O dziwo woda jest cieplejsza, niż nieraz latem w naszym Bałtyku. Później już tylko miasto z perspektywy autobusu, kolacja na sławetnym tarasie, nocne Polaków rozmowy i w końcu zasłużona drzemka.
Arena walk byków, położona tuz obok dworca Valencia Nord
Sobota mija w podobny sposób, z tym, że od rana bierzemy udział w biegu śniadaniowym. Jest to okazja by po raz kolejny docenić praktyczność ścieżek w Jardin Del Turia, pokonując spacerowo dystans ok. 5 kilometrów, zakończony typowo lokalnym śniadaniem. Z każdą godziną mamy jednak rosnącą świadomość, przed czekającym nas jutro wyzwaniem. Dlatego też dbamy o picie, nasze menu wypełnia zaś makaron. Do biegu przygotowuje się również miasto, bowiem w wielu miejscach pojawiają się barierki i znaki zmieniające ruch. Tym razem też wszyscy grzecznie kładziemy się spać o bardzo porządnej porze. 
Dzień maratonu rozpoczyna się wcześnie bowiem start zaplanowany jest na 8:30. Jeszcze po ciemku  zjadamy śniadanie i udajemy się na przystanek autobusów miejskich, które dowożą bezpłatnie uczestników w pobliże miejsca startu. Po drodze napotykamy pewne problemy, bowiem trasa biegu po części blokuje nam przejazd przy Porta de la Mar, jednak kierowcy udaje się ją delikatnie zmodyfikować i możemy ruszyć dalej. Na start docieramy przy jeszcze niemrawo wschodzącym słońcu. Odnajdujemy depozyty, ponownie osobne dla maratonu i 10 km, rozgrzewamy się na terenie podziemnego parkingu i w końcu ruszamy do odpowiednich stref. Te rozciągają się na dużej długości, ale i tak panuje spory ścisk. Wejścia są pilnowane skrupulatnie, a biegaczy otaczają wysokie ogrodzenia. W oddali widać bramę startową na moście de Montolivet, a nad naszymi głowami krąży coraz więcej helikopterów. Wreszcie start. Pamiętam ten widok setek, jeśli nie tysięcy turystów na moście. Wzruszenia, uśmiechu i mobilizacji, które one dawały. Trzeba tylko biec i cieszyć się tym - ta myśl towarzyszyła mi od początku tej rywalizacji. Bez większych założeń, tylko w miarę równo i do przodu. Początkowo z balonikami na 3h15, ale po 5 kilometrze trochę szybciej. Trasa w wielu miejscach jeszcze zacieniona i bardzo płaska sprzyjała szybkiemu bieganiu. Do tego doping, z każdym kilometrem coraz większy i głośniejszy. To niosło - pewnie nawet za mocno bo dystans półmaratonu pokonałem w niespełna 1h32, jednak na tamta chwilę czułem się doskonale. 
Mój osobisty finisz maratonu w Walencji
Nieco przełomowym momentem okazały się okolice 25 kilometra, gdzie w odkrytym przez dłuższy czas terenie, po raz pierwszy doświadczyliśmy siły świecącego bez skrępowania słońca. Nie spowodowało to jeszcze spadku tempa, ale nadwerężyło posiadane siły. Kolejne utrudnienie - delikatne wznoszenie się terenu na 28 kilometrze, też udało się jeszcze pokonać w tempie, jednak na 32 kilometrze za to wszystko organizm wystawił spory rachunek. Tak jak się fajnie biegło, tak nagle wszystko straciło swój urok i zamiast 4:30 na zegarku zaczęła królować piątka z przodu, jeśli chodzi o tempo. Dłuższą chwilę walczyłem z tą słabością, jednak w pewnym momencie myślałem, że będzie się trzeba poddać. Słabość była zbyt duża. Na szczęście w tym momencie pojawił się na horyzoncie punkt odżywczy. Spędziłem w nim długie 2-3 minuty, zjadając suszone morele, czekoladę i popijając to sporo ilością wody. Jeszcze jedna buteleczka (tak, buteleczka 0,3 co jest dużo wygodniejsze niż powszechne w Polsce i innych krajach kubki) w rękę i powoli ruszyłem na w dalszą trasę. Organizm jakby odzyskiwał entuzjazm, częściowo też siły, co poskutkowało ustabilizowaniem tempa w okolicach 4:30-4:40 na kilometr. Nic szybciej, ale też na szczęście nie wolniej. Pomagała też świadomość, że meta nie jest już tak daleko i praktycznie ciągły szpaler kibiców. Dopingujących wszystkich bez wyjątku. Torres de Quart, Estacio del Nord, Porta de la Mar - odliczałem kolejne punkty na trasie. Wreszcie na wysokości mostu d'Exposicio mijamy 40 kilometr i wybiegamy na ostatnią prostą wiodącą aż do Ciutat de Les Arts czyli rejonu mety. To, co się dzieje na tym odcinku, jest praktycznie nie do opisania. Droga zwęża się przez kibicujące tłumy, doping jest ogłuszający, a każda chwila słabości któregoś z biegaczy, powoduje niemal natychmiastowe, dodatkowe wsparcie u kibiców. To trzeba przeżyć, żeby dokładnie zrozumieć. Na końcu pojawiają się płotki, które trochę poszerzają drogę uczestnikom, ale nie zmniejszają dopingu. Jeszcze 500 metrów, jeszcze 300, zakręt w prawo, potem w lewo i wbiegam na ostatni, położony na wodzie, odcinek. Głośna muzyka i widok wielkich trybun wyzwalają resztki sił.
Zmęczony, ale szczęśliwy. No i z życiówką.
Przekraczam linię mety i to chyba pierwszy moment w mojej karierze biegacza, gdy przez chwilę nie wiem czy nie skierować się do namiotu medycznego. Po kilku sekundach przezwyciężam jednak tą niemoc i powoli idę w kierunku strefy mety. Patrzę na zegarek i w tej chwili dociera do mnie, że jednak udało się wybiegać życiówkę, która od teraz wynosi 3:14:04. Ten fakt dodaje mi kolejnego kopa. Medal, izotoniki, woda, banany, depozyt. Wszystko bardzo sprawnie. Widać, że organizatorzy mają doświadczenie z tak dużą ilością uczestników. 
Czekamy jeszcze na Magdę i Karola, śledząc ich zmagania na trasie za pomocą specjalnej aplikacji. W międzyczasie dopinguję innych biegaczy, wśród których nie brakuje też Polaków. W końcu nadchodzi też moment, gdy wypatrujemy naszych współlokatorów. Widać, że ich też ten bieg kosztował dużo. Radość na mecie kompensuje wiele, choć gdy się po pewnej chwili spotykamy, Karol nadal nie wygląda na wypoczętego. Dziwacznym krokiem maratończyka powoli ruszamy na przystanek autobusowy, a jako, że jeszcze komunikacja nie ruszyła to meldujemy się w pobliskiej restauracji, niemal w całości wypełnionej przez biegaczy. Pizza smakuje wyśmienicie, na drinki musimy jeszcze poczekać, bo zwyczajnie nie starcza nam w tym momencie pieniędzy. W końcu jest i autobus, jedziemy zmęczeni do "domu", gdzie przez kilka godzin nikt nie ma specjalnej chęci się ruszać z miejsca. Dopiero wieczorem wychodzimy na pobliski deptak, gdzie dziewczyny kosztują lokalnego specjału, Paelli. Jako, że owoce morza nie są moim ulubionym przysmakiem, pozostaję przy piwie, które po takim wysiłku smakuje znakomicie.
Mimo, iż nazajutrz musimy wracać do Polski, to wspomnienia z Walencji pozostają na długo. Począwszy od samolotu, gdzie sporą część stanowią maratończycy, łatwi do odróżnienia po niezbyt sprawnym poruszaniu się, przez kilometry powrotne w samochodzie i jeszcze wiele, wiele zwyczajnych dni. Valencia es de oro. Walencja jest złota. I nie ma w tym cienia przesady.

Najważniejsze informacje:
Termin biegu : przełom listopada, grudnia
Dystanse: maraton, 10 km   
Strona organizatora: www.valenciaciudaddelrunning.com
Start: Pont do Montolivet
Meta:   okolice Museu de les Ciencies de Valencia
Biuro Zawodów: 10 km: Kino Hemisferic, maraton: Museu de les Ciencies de Valencia
Trasa: łatwa, płaska i szybka. Jesli tylko nie jest zbyt gorąco, idealna na życiówki.