czwartek, 22 listopada 2018

I tak to się zaczęło... - Gran Canaria Maraton


Las Palmas widziane od północnej strony

Mając na koncie już kilkanaście dłuższych biegów, coraz częściej myślałem o tym, aby spróbować swoich sił gdzieś za granicą. Powoli też kiełkował pomysł, aby to umiejętnie połączyć ze zwiedzaniem danego miejsca. Nie tylko pojechać, przebiec i wrócić. O nie, to nie w mojej naturze. Pomyszkować, poszukać ciekawych miejsc. Zobaczyć świat z nieco innej strony. Tylko jak? Jeszcze zupełnie zielony w tych tematach, znalazłem informację o biegach na Gran Canarii. Po części przypadkiem, po części dlatego, że patrzyłem na coś w styczniowym terminie. Zapisy- hmm, po hiszpańsku. Chwila, pół biedy, są też po angielsku. Ceny- przystępne. Z wypiekami na twarzy czekałem na zaakceptowanie płatności kartą. Jest. Hurra! Tak, wtedy to była radość. Kolejny krok- jak tam dolecieć? Ryanair- też debiut. Dzisiaj się z tego można śmiać, ale wtedy, hmm więcej pytań niż odpowiedzi. W rezultacie po raz pierwszy, a zarazem ostatni zdecydowałem się na najbogatszą taryfę. Chyba w obawie, żebym nie został na lotnisku :)
Czas mijał szybko, na skrzynkę mailową przychodziły kolejne wiadomości. Również strona na FB była regularnie aktualizowana. Spore wrażenie wywarł na mnie informator, przysłany jakiś miesiąc przed imprezą. Dokładnie co, gdzie, kiedy. Pewnie z 40 stron. Informacje tam zawarte pozwalały poczuć się pewniej. Nawet się obawiałem, że za pewnie. 
Jadąc do Krakowa obserwowałem z coraz większą zadumą termometr, który pokazywał momentami -14 stopni. Jak to, za parę godzin mam być tam gdzie jest plus dwadzieścia? W tym konkretnym momencie wydawało się to surrealistyczne. Nawet samolot się zmroził i dopiero po gruntownym odmrażaniu, w specyficznym zapachu glikolu wznieśliśmy się w powietrze. Lot jak lot, tyle, że trwał prawie 6 godzin. W końcu jednak na bezkresnej toni wody zaczął się pojawiać jakiś ląd. Od tego momentu nie trwało już długo, jak wylądowaliśmy. Pierwsze metry na zewnątrz i trzeba było szybko zrzucać swetry. Rzeczywiście, ciepło jak u nas późną wiosną. Trochę chmurek. Widoki przednie. Kolejne, miłe zaskoczenie czekało nas w wypożyczonym samochodzie, gdzie nawigacja okazała się "gadać" po polsku. Od tego momentu to już prawie jak w domu. Cóż, taki drobiazg, a cieszy.
Majestatyczne klify w Puerto de Las Nieves 
Nasz hotel mieścił się w Velcindario, w środkowej części wyspy. Dobre miejsce wypadowe, zarówno na cieplejsze południe wyspy, jak i w kierunku stolicy Las Palmas i innych ciekawych miejsc położonych na północy. Z tego faktu też skrupulatnie skorzystaliśmy. W czasie tych kilku dni udało się zobaczyć i wydmy w okolicach Maspalomas, i północne krańce wyspy, docierając aż do miejscowości Puerto de Las Nieves. Wyraźnie dało się zauważyć różnicę klimatów na tej niewielkiej przestrzeni. Na południu ciepło, wręcz upalnie w niektórych momentach. Na północy z kolei bardziej wietrznie, nawet raz solidnie popadało. Ale to jakiś kwadrans, po którym znowu wyszło słońce. Ponadto w pamięci zapadły jeszcze przynajmniej dwie rzeczy: duże różnice wysokości i fakt, że w styczniu o godz. 19 tam jest jeszcze jasno. Z tego też powodu dochodziło do zabawnych sytuacji podczas rozmów telefonicznych. Jakoś nie docierało, że w Polsce mają już głęboką noc. Człowiek się szybko przyzwyczaja do dobrego.
Styczeń - zima w pełni :)
Oczywiście, zwiedzanie wyspy odbywało się w przerwach pomiędzy imprezami związanymi z Gran Canaria Maraton. Na początek biuro zawodów, zlokalizowane na tarasie centrum handlowego Las Arenas. Szybko, sprawnie i uprzejmie. Po wypełnieniu ankiety medycznej można było odebrać pakiet, w skład którego wchodziła m.in. ultralekka koszulka Mizuno. W tym samym miejscu odbywało się też EXPO, może nie jakieś imponujące rozmachem, ale za to z ciekawymi prezentacjami produktów i imprez. W sobotę przeżyliśmy też coś, czego do tej pory nie widzialem w Polsce: bieg charytatywny, liczący ok. 3,5 km, który zgromadził na starcie  blisko 5 tysięcy ludzi. Szok to chyba słowo najlepiej oddające nasze wrażenie. Dzieci, osoby starsze, inwalidzi, weterani. Niejednokrotnie bez kończyn. Wszyscy solidarnie, powoli przemierzali trasę nadmorską, przepraszam nadoceaniczną promenadą. Szok kolejny kiedy jedna z Pań upadła, od razu kilku mężczyzn pomogło jej wstać, a wszyscy dookoła zaczęli bić brawo. Zauroczeni tymi obrazami dotarliśmy do mety, gdzie każdy otrzymał też śniadanie. Już wiedziałem, że będzie fajnie. Musi być, bez względu na czas.
Podbudowani, zrelaksowani jechaliśmy, jeszcze po ciemku, w niedzielny poranek na start. Nawet trochę pokropiło, jednak temperatura w okolicach 13-15 stopni wydawała się idealna na bieg. Dość restrykcyjnie pilnowane wejścia do stref trochę uprzykrzyły mi życia, gdyż ze względu na debiut, organizatorzy przydzielili mi strefę ostatnią. W myśl powiedzenia "Polak potrafi" na starcie znalazłem się jednak w dość dogodnym miejscu. W absolutnie międzynarodowym otoczeniu, w którym jednak polscy biegacze byli widoczni na każdym kroku. Tak też zrodziła się moja spontaniczna strategia na bieg, gdy z jednym z rodaków ustaliliśmy pożądane tempo. Jako, że startowaliśmy na różnych dystansach (kolega- maraton, ja- połówka), wiedzieliśmy, że będziemy biec razem do ok. 10 km. Zawsze to lepsze niż nic. Jescze chwila, odliczanie, głośna muzyka i ruszyliśmy. Z początku z założonego tempa niewiele wychodziło, gdyż biegliśmy przez dość wąskie uliczki. Od 2-3 kilometra zrobiło się już szerzej, a na 5 kilometrze wbiegliśmy na autostradę położoną wzdłuż wybrzeża. Tempo rosło, wiatr nie przeszkadzał, nawet pofałdowania terenu nie wydawały się takie złe. Ten obraz zmienił się jednak na wspomnianym 10 kilometrze. Maratończycy pobiegli na dłuższą pętle i mieli w to miejsce wrócić za kolejnych niemal 10 kilometrów, a my nawróciliśmy, dostając z miejsca dość silny wiatr w twarz. Pofałdowania, których w tamtą stronę niemal nie zauważyłem, teraz okazały się całkiem wymagającymi górkami. Na szczęście niezbyt długimi, a i sama trasa na 16 kilometrze wracała między zabudowania. Z każdym kilometrem było też coraz więcej dopingu. Dla każdego, bez względu na narodowość. Do dziś mam przed oczami starszą Panią, która wybiega ze sklepu i niemal krzyczy Pawel, Pawel arriva.  
Ile to dodaje energii, chyba każdy biegacz dobrze wie.
Mamy też inne szczęście, gdyż ostatnie 2 kilometry biegniemy z silnym wiatrem w plecy. Z tempem dochodzącym do 4:00 wpadam więc na metę i już wiem, że może będą inne biegi, ale ten zawsze będzie pierwszym zagranicznym. Odbieram medal, kolorowy jak wyspa i mogę skorzystać z dobrodziejstw strefy mety. Ponownie spotykam liczną grupę rodaków. Zamieniamy kilka zdań, wymieniamy opinie i przy okazji możemy też dopingować, równie liczną grupę biegaczy, startujących teraz na dystansie 10 kilometrów. Może to i pewna niedogodność, ale parkingi w okolicach startu można opuścić dopiero po zakończeniu biegów, więc i tak nie ma się co w tym momencie spieszyć.
Dzień później w hotelowej stołówce, ze zdziwieniem odkrywam, iż lokalna gazeta wydrukowała specjalny dodatek poświęcony wyłącznie weekendowym biegom. Co więcej, są wymienieni w niej z imienia i nazwiska wszyscy uczestnicy. Oczywiście nie mogę sobie tego odmówić i po chwili jeden z egzemplarzy jest już moją cenną pamiątką. Dowiaduję się też, że z czasem 1:36:14 zajmuje 292 miejsce w gronie ponad 3000 półmaratończyków. Na królewskim dystansie, bieg ukończyło natomiast 1046 uczestników.
Z pewnością Gran Canaria Maraton jest imprezą godną polecenia. Przede wszystkim ze względu na klimat, życzliwość i widoki, jakże odmienne od tych panujących w tym czasie w Polsce.
Te wspomnienia docierają do mnie ze zdwojoną mocą, gdy po powrocie do kraju muszę przez ładne kilkanaście minut rozmrażać samochód, niemal zakuty lodem. Gdzie to ciepło, gdzie to słońce. Brr.

Najważniejsze informacje:
-termin zawodów- ok. 20 stycznia
- strona organizatora - http://grancanariamaraton.com
- start/meta  Las Palmas de Gran Canaria, Av. Jose Sanchez Penate
- trasa- malownicza, bez większych podbiegów, jednak na pewno nie płaska, średnio łatwa.
- biuro zawodów : Centro Commercial Las Arenas (przy starcie) 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz